Oczekując niecierpliwie na poznański koncert Apocalyptici nikt się nie spodziewał, że nagle zamkną klub, gdzie koncert miał się odbyć. W związku z tym, że koncert przeniesiono „na szybko” z Eskulapa do Zamku, panowie zagrali bez supportu, którym miał być Livingston. Jakby mało było niedogodności, rzeczywiście dało się odczuć, że koncert jest słabo przygotowany, prawdopodobnie z racji braku czasu. Przede wszystkim brakowało jakiegokolwiek stoiska z napojami. I nie mam tu na myśli piwa, które owszem by się przydało, ale zwykłej wody. Wnoszenie butelek było zabronione, a dla desperatów woda w kranie była, ale trzeba było zejść do holu do toalety. Duża strata czasu, dużo chodzenia i jakby ktoś faktycznie mdlał, to raczej by nie doszedł do „wodopoju”. Z drugiej strony klimatyzacja była mocno podkręcona, co nie zmienia faktu, że w połowie koncertu pot spływał litrami z każdego, kto znajdował się blisko sceny. Dużym plusem był całkowity zakaz palenia, dzięki czemu wychodząc z dusznej sali nie wchodziło się w kłębowisko dymu.
Wchodząc do Zamku każdy natykał się na olbrzymią kolejkę do szatni. Na całe szczęście kolejka dość sprawnie posuwała się do przodu, należało zapłacić 2zł i można już było spokojnie udać się na wyższe piętro i oczekiwać na koncert w bardzo dużym ścisku. I tu dało się odczuć brak supportu. Przydał by się ktoś kto rozgrzeje publikę i na kogo można popatrzeć, skracając tym samym czas oczekiwania na „gwiazdę wieczoru”.
Kiedy już każdy ustawił się, przepchnął i ulokował w miejscu gdzie nikt na nim nie stał, tudzież nie machał co chwilę kitką po twarzy, zrobiła się 20:10 i tłum zaczął się niecierpliwić.
Na szczęście chłopcy prawie punktualnie pojawili się na scenie i rozpoczęli muzyczny spektakl od utworu „On The Rooftop With Quasimodo” z najnowszej płyty „7th Symphony”. Publiczność raczej spokojnie odsłuchała kolejne utwory „2010” oraz „Grace”, żeby całkowicie oszaleć przy dźwiękach „Master Of Puppets”. Następnie przyszła pora na „End Of Me”, które zostało zaśpiewane przez Tipe Johnson’a (pełniącego rolę wokalisty na trasie), który został dość mocno wspierany przez publiczność. Następnie „Broken Pieces”, jako chwila oddechu przed całkowitą apokalipsą na utworze „Refuse/Resist” z repertuaru Sepultury. Żeby fani nie umarli zbyt szybko, dłuższa przerwa od szaleństwa i utwory „Beautiful” i „Sacra”. Po czym „Bittersweet” i moje duże zaskoczenie, gdy publiczność odśpiewała cały utwór. Nie spodziewałam się, że fanom tak bardzo podoba się ten utwór. Kolejne kawałki, czyli „Last Hope” oraz „Bring Them To Light” zachęciły publiczność do dalszej zabawy, żeby po raz kolejny wprowadzić w chaos i jedno, wielkie pogo na „Seek'N’Destroy”. Ostatnim utworem było „Inquisition Symphony”, po czym zespół grzecznie się pożegnał, ale bez większego przekonania. Trochę krzyków publiczność i trzy bisy, będące przysłowiową „wisienką na torcie”: „At The Gates Of Manala”, brzmiące chyba lepiej niż na płycie, „I Don’t Care”, którym pożegnał się Tipe, oraz genialne „Hall Of The Mountain King” doprowadzające słuchaczy do dreszczy na całym ciele. Chwila okrzyków radości i uwielbienia, duże oklaski i Apocalyptica zeszła ze sceny już na dobre.
Należy na koniec dodać, że niesamowite wrażenie robiło tło sceny i genialnie dopasowana gra świateł. Wszystko razem, łącznie z naprawdę dobrym nagłośnieniem, spowodowało, że koncert miał niepowtarzalny klimat.
Zdecydowanie było za mało i za krótko.