Jako fan Apoptygmy nie mogłem sobie przepuścić tego koncertu. Zespół jak parę innych dyskotekowych kapel wypłynęła w nurcie dark nie grając w zasadzie nic mrocznego. Prawdopodobnie w innym nurcie wypłynąć by się jej nie udało. Całe jednak szczęście, bo gdyby nie tego typu odskocznie wszyscy byśmy się już dawno pocięli. Takie miłe odmiany pozwalają się trochę pobawić, zamiast stać na koncercie i robić mniej lub bardziej inteligentne miny lub też machać głową.
Najpierw warto nieco wspomnieć o samym klubie Eskulap. Tradycją już jest, że koncerty odbywają się na wypiździejawach i ciężko mieć do kogokolwiek o to pretensje. Komuna budowała kluby studenckie na kampusach a te w centrum raczej nie bywają. Tak czy inaczej fakt ten zawsze utrudnia wyskoczenie po koncercie na browca i przedyskutowanie tego, co się przed chwila wydarzało na scenie. Data też do dupy, bo w weekendy zespół sprytnie jeździł po Niemczech. Klub przez jakiś czas nie działał a teraz koncert wrzucili do wiele mniejszej Sali. Nie było to jednak problemem, bo przyszło bardzo niewiele osób (około 200).Udało się nam na całe szczęście spóźnić na suport tak, więc już po chwili od wejścia do sali zabrzmiały znajome dźwięki introdukcji. Trochę się martwiłem jak to będzie wyglądać, bo zwykliśmy do oglądania Apoptygmy na większych scenach. Tu Stefan nie miał gdzie sobie za dużo pobiegać. Wyglądało jednak na to, że zespołowi scena przypadła do gustu, w każdym razie wyglądali na zadowolonych lub coś w ten deseń.
Potem poleciało trochę hiciorów: "Eclipse", "Back on Track", "You Keep Me From Breaking Apart" oraz "In This Together". W między czasie, kiedy bar trochę opustoszał, poszedłem przetestować browar, co było dużym błędem. Po "Back on Track" zespól zagrał "Mercy Kill", "Shadow" a "Love Never Dies" wykonano bardzo fajnie z udziałem widowni. Potem na ruszt poszły "Burning Heretic", "Apollo 11" i "Bizarre Love Triangle".
Zacząłem się trochę martwić. Było już porządnie po godzinie koncertowania a nie pojawiły się jeszcze najważniejsze utwory i miałem nadzieję, że nie skończą tak po prostu. Moje obawy były na szczęście nieuzasadnione i grali dalej. Potem towarzystwo się jeszcze bardziej rozruszało, bo poleciały "Kathy's Song", "Shine On" i zdaje się "Deep Red". Następnie zrobiłem małą przerwę by sobie ulżyć, ale ściągnęło mnie z powrotem "Until the End of the World" i tak już zostałem na parkiecie bez piwa poprzez "Non-stop Violence", "Unicorn" i "Mourn".
Na koniec poszedł wyczekiwany "Bitch". Kambodża niestety nie poleciała, ale pod sceną i tak było niezłe Kongo. Muszę przyznać, że koncert mi się nawet podobał, choć ostatnio zrobiłem się wybredny (czytaj leniwy) i nawet na Diary of Dreams by mi się nie chciało wyjść gdyby zagrali pod blokiem (no może bym wyszedł na balkon). Zastrzeżenia można mieć w zasadzie tylko do piwa. Grali długo, niezły kontakt z publiką, każdy mógł po koncercie sobie pogadać i zrobić zdjęcie z misiem. Gdzieniegdzie prawie nie wyczuwalne fałsze, ale w końcu to nie płyta. Po koncercie zgodnie z tradycją nie odbyło się after party.
Może lepiej zrobić jeden koncert np. w Wawie zamiast, trzech w różnych miastach ale w bardziej cywilizowanym terminie i do tego z przytupają na koniec. Po koncercie udaliśmy się na browara a kto się nie udał niech żałuje.