Maj nas w tym roku specjalnie nie rozpieszcza, przynajmniej jeśli chodzi o pogodę. Ta za oknem przedstawia się różnie. Niemniej jednak wiedziałem, że jakakolwiek by ona nie była 13 maja 2007 roku to i tak będzie to gorący dzień upływający pod znakiem dobrej zabawy i muzyki. Do Warszawy dotarliśmy ze znajomymi wręcz błyskawicznie. W najśmielszych snach nie myślałem, że podróż do naszej stolicy może trwać tak krótko. Po nadjedzeniu i nawodnieniu się, ruszyliśmy w stronę miejsca przeznaczenia. Po kilkudziesięciu minutach byliśmy już przed klubem.
Drzwi Proximy otworzyły się już o 18:15 co wielce zdziwiło ludzi kłębiących się tu i ówdzie przed wejściem. Wszyscy doskonale wiemy, że obsunięcia czasowe w materii koncertowej są na porządku dziennym. A tu taka miła niespodzianka. Punktualnie o godzinie 19:00 na deskach warszawskiego klubu zameldowali się młodzi Amerykanie z Sanctity. Ku mojemu (i chyba nie tylko) zdziwieniu od razu porwali polską publiczność do wspólnej zabawy. Jak na kapelę, która pierwszy raz pojawiła się na Starym Kontynencie (czytaj: wyjechała gdziekolwiek poza swój rodzimy kraj), zaprezentowali się bardzo dobrze. Półgodzinny, żywy i energetyczny show, jaki wyżej wymienieni dali, nie mógł pozostawić złego wrażenia na nikim. Jako uzupełnienie mogę tylko dodać, że na tej trasie Amerykanie promowali swoją najnowszą i zarazem pierwszą płytę "Road To Bloodshed". W końcu przyszedł czas na pierwszą gwiazdę tego wieczoru. Na scenie pojawiła się kanadyjska legenda thrash metalu - Annihilator. Bez zbędnych dywagacji od razu wzięli się do roboty. Przez około godzinę Jeff Waters i spółka zaprezentowali chyba najszybszą przekrojówkę ze swojej radosnej twórczości. Obok utworów z najnowszej, promowanej przez Kanadyjczyków płyty "Metal", kapela sięgnęła także to nieco starszych, ale jakże znanych kawałków takich jak chociażby "King Of The Kill", "The Fun Palace" czy "Never, Neverland". Publiczność bawiła się znakomicie. Zarówno starsi jak i młodsi fani zespołu podrygiwali radośnie w takty wygrywanych przez kapelę dźwięków. Po raz kolejny okazało się, że muzyka jednak łączy pokolenia. Na koniec panowie zagrali jeden ze swoich popisowych numerów, a mianowicie "Alison Hell" z gościnnym udziałem wokalisty Sanctity. I to już był niestety koniec. Publiczność niezbyt entuzjastycznie przyjęła to do wiadomości, jednak organizatorzy byli nieugięci i impreza dalej toczyła się zgodnie z planem. Warto w tym miejscu nadmienić także jeszcze inną rzecz. Otóż wielu miało obiekcje co do kolejności występowania kapel. Część dziwiła się jak to jest możliwe, że taka legenda jak Annihilator, ma grać przed jakimiś młokosami. Spieszę nadmienić, że Kanadyjczycy byli na tej trasie gościem specjalnym Trivium, a nie zwyczajnym supportem. Cóż, ilu ludzi tyle zdań i domysłów...
Około godziny 21 zgasły światła i rozpoczęło się intro zwiastujące pojawienie się na deskach stołecznego klubu gwiazdy wieczoru. Po chwili byli już na scenie - Trivium. Zaczęli z wykopem, na pierwszy ogień poszło "Entrance Of The Conflagration" i "Detonation" z najnowszego "dziecka" Amerykanów - "The Crusade". Jazda bez trzymanki, publiczność bawiła się wyśmienicie, muzycy również czuli, że trafili na odpowiednie miejsce w odpowiednim czasie. Po chwili panowie postanowili cofnąć się trochę w czasie i zaprezentowali po kilka utworów z poprzednich płyt - "Ember To Inferno" (numer tytułowy, który ku uciesze wszystkich został zapowiedziany przez gitarzystę 2 razy w ciągu całego koncertu oraz "Requiem") i "Ascendancy" (m.in. "Rain" i "Like Light To Flies"). Piosenkę "Dying In Your Arms" wokalista i gitarzysta Matt Heafy zadedykował natomiast wszystkim paniom. Cóż, miły gest, tym bardziej, że całkiem pokaźna liczba kobiet była obecna tego dnia w Proximie. Bardzo dobrze wypadł tez numer "To The Rats", podczas którego publika utworzyła bardzo zgrabny kocioł. Nie obyło się także bez małych wpadek. W pewnym momencie perkusiście Travisowi Smithowi pękł naciąg od werbla. Aby zapełnić czas upływający pod znakiem naprawy instrumentu, wokalista Trivium zaproponował publiczności małą zabawę w, jak to nazwał, "metalowe riffy". Tym oto sposobem w Proximie usłyszeliśmy: "Symphony Of Destruction" z repertuaru grupy Megadeth. Na bis nie mogło zabraknąć utworów szybkich i charakterystycznych dla kwartetu ze Stanów Zjednoczonych. Na początek perkusista wdał się pogawędkę z publicznością, która zakończyła się ujawnieniem prawdziwego pochodzenia garowego (że niby "amerykański wieśniak"). Dalej nie było już "zmiłuj się", poleciały kolejno: "A Gunshot To The Head Of Trepidation" i kultowy "Pull Harder On The Strings Of Your Martyr" po czym przy dźwiękach outro panowie opuścili scenę na dobre. Prawie półtore godzinne show obfitujące w wiele dobrych riffów i mnóstwa zabawy. Publika nie mogła tego dnia narzekać na cokolwiek, no chyba, że na czasami "dziwne" nagłośnienie i drogie piwo, ale to w końcu stolica.
Opuszczaliśmy Proximę w iście szampańskich nastrojach. Po tym koncercie wiem na pewno jedno. Nawet jeśli każdy maj miałby być jedną wielką huśtawką pogodową to dla takich dni jak ten mógłbym nawet zaakceptować ten stan rzeczy. Ba, nawet jeśli na dworze byłby przymrozek to koncerty takie jak ten bez problemu przebiłyby się przez każdą, nawet najbardziej niekorzystną aurę. Z niecierpliwością czekam więc na zapowiedziany powrót, oby jak najszybciej, bez dwóch zdań.