Swoistą drugą młodość przeżywa obecnie Testament. Świetne płyty, utrzymanie gwiazdorskiego składu i doskonała forma powodują, że zespół cieszy się popularnością jaką mógł się szczycić w latach dziewięćdziesiątych. W dodatku do Polski przyjechał z obstawą takich tuzów jak Annihilator i Death Angel. Nic więc dziwnego, że do Warszawy ludzie ściągali z odległych części kraju, a pod Progresją pojawił się nawet autokar z Litwy. Koncert został wyprzedany.
I właśnie z tego powodu, tym razem postanowiłem wybrać się trochę wcześniej. Wejście jednak przebiegało sprawnie i dwadzieścia minut przed startem większych kolejek nie było. Co innego przy stoiskach. Tam w ogóle się nie można było dopchać. Aż pomyślałem czy oni tam jakieś autografy rozdają, że tyle ludzi się tam kotłuje, ale to po prostu było takie zainteresowanie. Żeby obczaić płyty musiałem więc zdezerterować na chwilę z koncertu Death Angel. Spotkała mnie jednak dość przykra niespodzianka, bo swoją płytę w cenie 50zł oferował tylko obóz Annihilator, a liczyłem na więcej. Nie wiem czemu oni tych płyt nie wożą ze sobą, skoro i tak wystawiają się z mnóstwem ciuchów i innych pierdół.
Na sali trochę zaskoczyła mnie mała przestrzeń sceniczna i niska perkusja przeznaczona dla Death Angel. Myślałem, że na takiej trasie wszyscy dostąpią lepszych warunków, a jednak nie. Splendory przeznaczone są dla gwiazdy, a supporty muszą pogodzić się z faktem, że ich widowisko będzie miało ograniczoną oprawę. Nawet takie supporty jak Death Angel i Annihilator. Nieczęsto też zdarza się, żeby taki legendarny zespół jak Death Angel otwierał imprezę i grał jako pierwszy. A tu nagle jeb „Father Of Lies” i od razu wszyscy skaczą. Klub nabity był po brzegi, a ręce wznosiły się nawet z najdalszych rzędów. Pod sceną duży młyn, koncert przyjęty został bardzo żywiołowo, co Mark umiejętnie podsycał, nawiązując doskonały kontakt z publicznością i udanie zachęcając do wzmożonej zabawy.
Czytałem jakieś zapowiedzi, że Death Angel ma zagrać cały swój najnowszy album „The Evil Divide”, co byłoby o tyle niemożliwe, że nawet nie mieli tyle czasu. Oprócz „Father Of Lies” z tej płyty usłyszeliśmy jeszcze „The Moth” na zakończenie, a tak to po jednym numerze z dwóch poprzednich płyt i krótki blok z „The Ultra-Violence”. W ogóle było krótko i minęło błyskawicznie. Nie wiem co by szkodziło dać im te piętnaście lub dwadzieścia minut więcej, skoro już przyjechali taki kawał, a impreza wcale jakaś długa nie była. Czasem nie rozumiem tych reguł koncertowych.
Więcej czasu miał Annihilator, który również został dobrze przyjęty, choć dość wyraźnie można było zaobserwować, że nie aż tak dobrze. Ja w ogóle byłem trochę zdziwiony kolejnością występów dwóch pierwszych zespołów i reakcja widowni zdawała się to potwierdzać. No, ale bez przesady. Tu także było sporo ruchu i krzyku. Również Annihilator ograniczył promocję swojego nowego albumu do dwóch numerów i częstował po jednym numerze ze swoich pierwszych płyt. Były więc takie szlagiery jak „Alison Hell”, „King Of The Kill”, „Phantasmagoria” czy „Set The World On Fire”.
Testament bardziej wyeksploatował swoje najnowsze dzieło zaczynając oczywiście od utworu tytułowego. W miarę upływu czasu okazało się jednak, że sięgają do coraz starszych czasów. Zaskoczyło mnie odkurzenie „Low” i przede wszystkim „Electric Crown” z „The Ritual”, a także wybór „Eyes Of Wrath” jako jedynego przedstawiciela z „The Gathering”. Jedyną płytą z jakiej nie usłyszeliśmy żadnego utworu była „Demonic”, więc koncert był bardzo przekrojowy, a wszystko co najlepsze zostało na koniec, w postaci „Souls Of Black”, „The New Order”, „Practice What You Preach” i „Over The Wall”.
Nie tylko jednak przebojami Testament bawił tego wieczora publikę, bowiem każdy z muzyków zaprezentował swoją solówkę. Największe wrażenie zrobiła chyba ta basowa Steve’a, do której w pewnym momencie dołączył się Gene robiąc niezłą miazgę. Chuck zaś wciąż w wyśmienitej formie, nie tylko wokalnej, ale również muzycznej, bo tradycyjnie wszystkie solówki wzorcowo odegrał na swoim statywie. Że też jeszcze mu tam strun nie zamontowali.
W wyśmienitej formie zresztą były wszystkie zespoły, które wystąpiły tego dnia w Progresji. Wszyscy pokazali, że mimo upływających lat, wciąż są w stanie porywać tłumy, a thrash is still alive!