Prawdziwy zawrót głowy mieli warszawscy fani metalu w tym tygodniu. Najpierw we wtorek Arch Enemy i Jinjer w Progresji, następnie w piątek w Proximie zabójczy zestaw Immolation, Azarath, Melechesh, In Twilight’s Embrace i Sincarnate, a na sobotni deser w Voo Doo równie potężny skład w postaci Hate, Saltus, Hate Them All i Proch. Łał, jakby to tak wszystko połączyć w jedno, to wyszedłby z tego zajebisty festiwal. A tak jedni mają ciężki mataron, a inni musieli wybierać. Ja postawiłem na piątkowy koncert Immolation, głównie dlatego, że do tej pory nie dane mi było zobaczyć na żywo nowojorskiej legendy death metalu.
Do klubu wszedłem punktualnie o 19:00 i dokładnie w tym momencie rozpoczął się występ Sincarnate. Rumuński zespół raczej nie był znany publiczności, która jeszcze niezbyt licznie, ale już zapełniała salę. Muzycznie wypadli dobrze, grając ciężko i z efektami dźwiękowymi. Pierwszą część spędziłem jednak zwiedzając stoiska. Specjalnie zaopatrzyłem się w gotówkę i liczyłem na nabycie nowego Immolation i jakiegokolwiek Melechesh, bo nie mam żadnej ich płyty. Niestety musiałem obejść się smakiem, bo były tylko koszulki. Czyżby wszystko poszło na poprzednich koncertach? Nie wiem. Pozostało mi więc postawić na polskich reprezentantów i zakupiłem nowe dzieła In Twilight’s Embrace i Azarath. To drugie w dodatku na kasecie.
In Twilight’s Embrace to już była prawdziwa rozgrzewka. Pod sceną delikatnie też już się ruszyło. Z materiałem nie miałem okazji się wcześniej zapoznać, ale na żywo bardzo mi się podobało. Bez porównania lepiej niż to co widziałem na Metalmanii, głównie ze względu na panujące warunki.
Wejściu na scenę Melechesh towarzyszyły już większe emocje. Pierwsze rzędy wypełniły się szczelnie i pojawiło się skandowanie nazwy zespołu. Znowu nie przytoczę repertuaru, wiem tylko, że było „Triangular Tattvic Fire” ze „Sphynx”, bo ten numer znam z jakiejś składanki. Melechesh jednak lubię, spodziewałem się dobrego koncertu i się nie zawiodłem. Ich żywiołowa i melodyjna muzyka nadaje się do grania na żywo i doceniła to tez publiczność aktywnie uczestnicząc w zabawie.
Natomiast Azarath zamiótł totalnie i moim zdaniem był to najlepszy set tego wieczora. Trzymałem się twardo w młynie od początku do końca co przypłaciłem dwoma glebami, ale było warto. W pewnym momencie, podczas przerwy między numerami, podszedł do mnie jeden gość i powiedział: „Stary, chcę ci powiedzieć, że jesteś pojebany”. Serdecznie mu podziękowałem za ten komplement. Zresztą nie jest odosobniony w tej opinii. To samo stwierdziła moja zona jak zobaczyła rano moje liczne siniaki. No, ale Azarath to potworna siła. Set był oparty na nowym materiale, ale z wielką przyjemnością wyłapałem takie szlagiery jak „For Satan My Blood”, „Christscum” i „Devil’s Stigmata”.
Immolation zagrało aż osiem numerów z nowej płyty. Być może to sprawiło, że nie wczułem się w ten koncert tak jak w poprzedni. Owszem były emocje i rozpierducha, ale ich ciężka i techniczna muzyka wymaga większego skupienia i osłuchania. Cofnęli się wprawdzie i do „Dawn Of Possession” i do „Here In After” ale z „Failures Of Gods” nic, z „Close To A World Below” nic, więc zabrakło mi moich ulubionych hiciorów. Nie ma jednak co narzekać. Miazga była, widownia szalała, a to w końcu najważniejsze. Pod koniec widać było już zmęczenie, bo młyn już był taki bardziej ospały, ale chyba wszyscy dobrze się bawili. Występ zakończył „Unholy Cult” i można było iść do domu. Jakoś tak wszyscy szybko się rozchodzą. Żadnych bisów, nic takiego. No, ale ja też już byłem zmęczony, poobijany i przygłuchy. Czyli impreza była udana.