Kiedy na scenie stają obok siebie dwaj wokaliści obdarzeni odmiennymi
temperamentami, umiejętnościami wokalnymi i zachowaniem scenicznym,
wtedy słuchacze, obecni na ich koncertach, mogą bez wątpienia
spodziewać się ciekawego show. Dlaczego o tym wspominam? Otóż dane mi
było uczestniczyć w takim właśnie koncercie - w sobotę, 23 sierpnia w
warszawskim klubie Proxima zagrał duet - Greg Dulli i Mark Lanegan.
Obaj panowie należą do dosyć znacznych osobistości rockowego światka - Dulli przez niemal szesnaście lat liderował zespołowi The Afghan Whigs, zaś Lanegan był twarzą grupy The Screeming Trees. Krótko mówiąc, obu dżentelmenów wypada zaliczyć do starych rockowych wyjadaczy, osób, które swobodnie czują się na scenie, w blasku reflektorów. W przypadku Grega i Marka niepokoiło tylko jedno - jak wieść netowa niesie obaj panowie wyjątkowo lubią grać "pierwszą gwiazdę" w zespole, a co za tym idzie, gasić pozostałych muzyków i ściągać na siebie wyłączną uwagę publiczności. Na szczęście podczas koncertu w Warszawie obaj wokaliści pokazali, że umieją bardzo zgodnie współpracować i że plotki o ich hegemońskich zapędach były mocno przesadzone.Koncert rozpoczął się bez większego poślizgu czasowego, muzycy okazali się osobami punktualnymi, szanującymi publiczność. Na pierwszy ogień poszedł otwierający płytę "Saturnalia" utwór "The Stations". Publiczność natychmiast podchwyciła słowa i śpiewała razem z Markiem Laneganem, który był chyba trochę zdziwiony znajomością tekstów przez polskich słuchaczy. Być może wolałby nawet gdyby fani pozwolili mu wykonywać utwór samodzielnie, bo jak zauważyłam podczas koncertu, starał się jak najbardziej zdystansować od rozbawionego i rozśpiewanego tłumu - stał przy mikrofonie sztywny i spięty, z zamkniętymi oczami, bardzo skoncentrowany na poprawnej emisji głosu i odpowiedniej rytmice utworów. W efekcie udało mu się śpiewać niemal tak czysto jak na płycie. Szczerze przyznam, że zachowawczość Lanegana na scenie, brak jakiejkolwiek próby nawiązania kontaktu z publicznością spowodował, że odebrałam jego wokalną ekwilibrystykę negatywnie. Co prawda facet umie śpiewać, ale cóż z tego, jeśli podczas koncertu rozmyślnie buduje mur między sobą a słuchaczem. Manieryczny, zdystansowany od swoich fanów wokalista równie dobrze mógłby podczas występu odtwarzać swój głos z płyty - przypuszczam, że niewiele by to zmieniło w oprawie widowiska.
Greg Dulli, w przeciwieństwie do swego wyniosłego kolegi, jest osobą bardzo żywiołową, wiecznie uśmiechniętą i kontaktową. Na początku występu z uroczym seplenieniem przywitał się z publicznością żywiołowym "Dzień dobry!", podczas koncertu kilkukrotnie rzucał w tłum polskie wyrazy. Być może jego głos nie dorównuje wokalowi Lanegana, ale za to pasja, którą wkłada w wyśpiewywanie poszczególnych utworów, godna jest pochwały. Dulli umie czysto wyciągać całkiem wysokie nuty, a nawet jeśli czasami mu to nie wychodzi, to nieudaną próbę pokrywa promiennym uśmiechem. Poza tym, jest całkiem niezłym instrumentalistą i nie bez przyczyny stał się wiodącym gitarzystą zespołu. Instrumentalne talenty Grega nie ograniczają się zresztą do gitary, Dulli bardzo dobrze czuje się także siedząc przy urządzeniach klawiszowych. Jak już wspomniałam, ex-wokalista The Afghan Whigs nie dysponuje wybitnym głosem, nie znaczy to jednak, że z tego powodu chowa głowę w piasek i gra w zespole drugie skrzypce. Pomimo tego, że na początku koncertu Dulli oddał pałeczkę Laneganowi, zadowalając się rolą wokalisty wspierającego, to już po około dwudziestu minutach pokazał jak bardzo nie lubi stać w czyimś cieniu. W momencie, gdy skończył się utwór "God's Children", Dulli oddał gitarę koledze z zespołu, a sam zasiadł przy keyboardzie, po czym pewnym głosem rozpoczął utwór "All Misery Flowers". Uszczęśliwiona publiczność śpiewała, wyklaskiwała rytm i tańczyła. Po kolejnych kilkunastu utworach Dulli sprawił swoim fanom wielką przyjemność - złapał za mikrofon i zszedł do stojących pod sceną osób. Wokół artysty zagęścił się tłum, zaś ci, którym nie udało się dopchać do idola musieli zadowolić się jego głosem.
Po godzinie, kiedy Gutter Twins wyczerpał prawie wszystkie utwory z płyty, zespół zagrał kończący debiutancki krążek utwór "Front Street", po czym zszedł ze sceny. Nie dane mu jednak było zbyt długo odpoczywać, gdyż publiczność nie pozwoliła grupie na ucieczkę. Bardzo zmęczeni, ale chyba zadowoleni muzycy ponownie wyszli na scenę, aby zagrać jeszcze przez pół godziny pozostałe utwory z płyty. Usłyszeliśmy zatem "Circle The Fringes" czy też "Each To Each" a na tracklistę wplątał się także energetyczny kawałek "Hit The City", znany z solowego albumu Marka Lanegana. Pomimo tego, ze w głosach obydwu wokalistów słychać było spore zmęczenie, zespół dał radę raz jeszcze rozbawić fanów swoją muzyką. Gdy grupa po raz drugi zeszła ze sceny publiczności nie udało się jej już wywabić zza kulis.
Podsumowując moje wrażenia z koncertu - muszę przyznać, że są one bardzo pozytywne. Wieczór z Dullim i Laneganem okazał się przyjemnie spędzonym czasem, okazją do wysłuchania niezłego grania i podziwiania precyzji i energii scenicznej Gutter Twins. Osobom zainteresowanym twórczością grupy mogę z czystym sumieniem polecić wybranie się na koncert.
kontragekon : Zazdroszczu tego koncertu! Fajna recka :-)
cross-bow : literówka - sory - chyba juz wszędzie poprawione!
kontragekon : Wszystko byłoby super, ale to nie LANGEN ani LANGEMAN, tylko LANEGAN...