W końcu się zjawili: było ich trzech. Słychać ich było już z 15 metrów, te tradycyjne "K***a!". Wyszłam im naprzeciw.
Po krótkim powitaniku, pamparam pam, usiedliśmy przed Bonarem. Bidulki rozpracowywali jednego szluga na 3, a ja się z nich ryłam.
Po 15 minutach przyjechał gościu na rowerze i otworzył Bonar. Weszliśmy. Schodziliśmy po wyjątkowo stromych schodach. Schiz.
Próba się zaczęłą. Zdążyłam obejrzeć ściany i się rozgościć, kiedy wszystko zgasło. Z przyczyn logicznych działała tylko perkusja.
Jak zwykle nie zawiodły komórki. Ich światło, choć nikłe, zapobiegło glebie o kable i spotkaniu ze statywem.
Wszystko trwało chyba z godzinę. Na czuja wydostaliśmy się po schodach. Później Ramzes włamywał się do bezpieczników.
Wniosek był jeden: nie ma prądu.