Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Anathema - Warszawa, Kraków (20-21.10.2008)

Jeśli miałabym wskazać tegoroczny odbywający się w Polsce koncert, przed którym odliczałam dni i z radością patrzyłam w kalendarz, to była to właśnie wizyta Anathemy w Warszawie i Krakowie 20 i 21 października. Wypad na czeski festiwal Brutal Assault (swoją drogą najlepszy muzyczny wyjazd minionych wakacji) zaostrzył mój apetyt na pełnowymiarowy występ Anglików i z niecierpliwością czekałam, aż na planie ich trasy pojawi się upragniony napis "Poland". Teraz, z perspektywy czasu, stwierdzam, że pod każdym względem warto było czekać.
O występie w Warszawie w Proximie powiedziano już bardzo dużo, zarówno przed jak i po koncercie. Pojawiło się mnóstwo niemiłych słów po adresem zespołu, organizacji i wszystkiego naokoło. Mnie samej trudno pisać o Anathemie całkowicie obiektywnie - mimo wszystko jest to mój ulubiony zespół, jestem z nimi od wielu lat i jakby nie patrzeć, mam do nich sentyment. Postaram się więc jak najwierniej trzymać faktów dotyczących warszawskiego występu, a ocenę tego wieczora pozostawiam czytającym.

Tuż po dojechaniu do Warszawy jeden z naszych znajomych uparł się, żeby pójść pod klub. Był w tym na tyle uparty, że w końcu wylądowaliśmy pod Proximą tak wcześnie, iż stanowiliśmy najprawdopodobniej pierwszą lub jedną z pierwszych grup pielgrzymujących przez miasteczko akademickie na koncert. Oczywiście, klub był zamknięty, a jeden rzut oka na tyły budynku wystarczył, żeby domyślić się, iż zespół jeszcze nie dojechał. Przytomnie doszliśmy do wniosku, że koncert najpewniej się opóźni - Anglików nie ma, a jeśli chcieliby zacząć występ o czasie, to powinni już podłączać sprzęt i przeprowadzać soundcheck. Oddaliliśmy się więc z zamiarem znalezienia jakiegoś bufetu, jednak co jakiś czas przeprowadzaliśmy zwiad strategiczny - autokaru zespołu wciąż nie było.

Kiedy w końcu zdecydowaliśmy się wrócić pod klub i pomarznąć, ludzie naokoło (w międzyczasie zebrał się już niemały tłum) byli już porządnie zdenerwowani czekaniem. Odsprzedawali bilety, zawracali do domu, przeklinali, że następnego dnia muszą być w pracy albo że mają niedługo pociąg. Nie dziwię im się, przyjemnie nie było. W zasadzie nikt nie wiedział, kiedy naprawdę koncert się rozpocznie. Nie rozumiem jednak, a bardzo starałam się to ogarnąć, w jaki sposób pojawiło się tyle różnych wersji wydarzeń. A to słyszeliśmy, że samolot się spóźnił (jaki samolot!?), a to że sprzęt supportu się zgubił, a to że Anathema "strzeliła focha" i w ogóle nie ma zamiaru zagrać. Albo, że panowie po prostu gwiazdorzą. Mnogość plotek przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania, podczas gdy rozwiązanie było dość proste. Poprzedniego dnia Anathema grała w Kopenhadze w Danii. Dystans Kopenhaga-Warszawa to ponad tysiąc kilometrów. Ktokolwiek trasę układał, niezbyt sensownie to rozwiązał, bo Anglicy mieli niewielkie szanse przejechać ten dystans w odpowiednim czasie. Ot, nie dojechali, bo i nie było jak. Po koncercie Danny potwierdził tę hipotezę dodając, że w dodatku zgubili się w Warszawie i dobrą chwilę krążyli, starając się znaleźć klub. Czyją winą było takie rozwiązanie logistyczne? Trudno powiedzieć.

Tak czy inaczej, w końcu doczekaliśmy się przyjazdu zespołu i od tego momentu wszystko działo się już naprawdę szybko. Panowie się rozstawili, ludzie weszli do klubu. Niewiele było czasu na rozejrzenie się, Proxima zresztą nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Może to czekanie, może zmęczenie. Klub jest przyzwoity i miejsca w nim sporo, niczym specjalnym się jednak nie wyróżnia. Po osławionej w wielu opowiadaniach i relacjach Proximie spodziewałam się czegoś, co bardziej zapadnie mi w pamięć. Czegoś oryginalnego, co ten klub odróżni od innych. Tymczasem jest to po prostu solidny punkt koncertowy. Tylko… a może aż, biorąc pod uwagę polskie warunki?

Nie było czasu na rozstrzygnięcie tej kwestii, na scenę wkroczył bowiem support. Francuski Demians towarzyszył Anathemie w ciągu jej całej trasy, w Warszawie panowie wyszli jednak na scenę chyba tylko grzecznościowo. Może po to, żeby ich angielscy koledzy mieli jeszcze te dodatkowe parę minut, a może po to, żeby rozprostować kości i chwilę pobrzdąkać dla zabawy. Grali naprawdę krótko, wszystkim zresztą udzieliła się już atmosfera nerwowego oczekiwania. Demians też zdawali sobie sprawę, że ich dźwięki jednym uchem wpadną, a drugim wypadną z głowy każdej osoby czekającej na gwiazdę wieczoru, zwinęli się więc w rekordowym czasie. Zagrali może ze 3-4 piosenki w klimacie podobnym do Porcupine Tree - jak można przeczytać na MySpace Demians, Steven Wilson zachwyca się ich twórczością. Czasem zdaje mi się, że Steven Wilson chyba tylko nie gotuje (a może i to robi, a ja głupia o tym nie wiem?). Gdzie się człowiek nie obróci, tam wyskakuje jego nazwisko.

I oto czekaliśmy już na gwiazdę wieczoru. Nie mam zielonego pojęcia, która mogła być godzina, ale opóźnienie swobodnie przekraczało już dwie godziny. W końcu jednak się doczekaliśmy - w tle pojawiło się intro Anathemy.

Występ Anglików mogę określić swobodnie jednym słowem - było szybko. Naprawdę szybko, bisy zagrano jednym ciągiem razem z głównym setem, a i tak wszystko skończyło się sporo po pierwszej w nocy. Dopiero po kilku zagranych utworach zespół się odprężył, zeszła trochę nerwowość, choć tempo pozostało to samo. Vincent przeprosił za ilość czasu, jaką wszyscy musieli czekać. Po Anathemie zawsze widać, że na scenie daje z siebie wszystko i między innymi dzięki temu tak dobrze się ich na żywo słucha.

Setlistę mogę określić jako niemal przekrojową. Nie znalazły się na niej kawałki z najstarszych albumów, ale Anathema dawno już zrezygnowała z grania ich na żywo i nikomu chyba ich nie brakowało. Widać było zresztą, że panowie najlepiej czuli się w nowych utworach - z radością doczekałam się "A Simple Mistake", które pojawić ma się na (wciąż) nagrywanej płycie. Pojawiło się również sporo nowych aranżacji, choćby delikatnych zmian, dzięki czemu jak na dłoni widać było, że zespół bez przerwy ewoluuje i zmienia styl. W trakcie koncertu z "nowszych" (choć album "A Natural Disaster" wydano ładnych parę lat temu) piosenek można było usłyszeć "Flying", "A Natural Disaster" czy "One Last Goodbye", z czego tę ostatnią zagrano w aranżacji pochodzącej z całkiem świeżego, półakustycznego krążka "Hindsight".

Panowie zagrali także zupełnie nową kompozycję "Hindsight", która trafi na nadchodzący album razem z "A Simple Mistake" czy "Everything". Mnie osobiście ten utwór rozczarował i mam nadzieję, że przejdzie jeszcze kilka zmian przed nagraniem go wersji studyjnej. O gustach się jednak nie dyskutuje, niektórym ten utwór się podobał, a narzekali na "Are You There", które według mnie w nowej, akustycznej aranżacji Daniela zabrzmiało niezwykle urokliwie. Cieszył fakt, że widownia doceniła taki przerywnik jak "Are You There" na typowo rockowym koncercie i nie przeszkodziła artyście nacieszyć się paroma minutami tylko dla siebie.

Z tego, co słyszałam, raz tylko w trakcie tej trasy "Are You There" zostało przerwane, kiedy jakiś "przemiły" fan wyzwał Dana od chamów. Najstarszy z braci Cavanagh logicznie stwierdził, że dla jakiegoś pijanego idioty grać nie będzie, irytacja wzięła górę i ze sceny zszedł. Na szczęście polska widownia zachowała się bardziej przyzwoicie i zarówno w Warszawie, jak i w Krakowie wszystko odbyło się jak po sznurku. Wszyscy pozostali członkowie zespołu zeszli ze sceny, został tylko Danny i jego gitara, tłum ucichł i zaczęły się pierwsze takty "Are You There". Piękny moment.

W ogóle publika spisała się nieźle, Anglicy chyba też nas docenili. Vinny w Warszawie, spojrzawszy na oświetlony (na jego własną prośbę) tłum, skwitował: "You ugly bastards!". À propos oświetlenia - było nieźle, choć nie genialnie, zwłaszcza narzekały osoby fotografujące. Jeśli chodzi o dźwięk - jak na warunki, które oferowała Proxima, wypadło na poziomie, mając na uwadze pośpiech panujący przed koncertem i prędkość, z jaką wszystko zostało ustawione. Wszystko było "nieźle" i nie ma na co konkretnie narzekać, ale domyślam się, że gdyby czasu było więcej, to byłoby dużo lepiej. W Krakowie było.

Między Warszawą a Krakowem udało nam się złapać mniej więcej dwie godziny snu i mało nie spóźniłyśmy się na pociąg, potem jednak wszystko szło już coraz lepiej. Pizza i piwo poprawiły nam humorki i w Studiu pojawiłyśmy się nastawione do koncertu pozytywnie… a klub dopełnił szczęścia. W tym i ubiegłym roku zwiedziłam naprawdę dość sporo miejsc, żadne jednak nie wywarło na mnie tak dobrego wrażenia jak Studio. Klub jest naprawdę duży jak na nasze polskie warunki i fakt, że jest to (z tego co wiem) miejsce typowo studenckie. Scena, na której wszyscy członkowie zespołu swobodnie się zmieścili, świetne nagłośnienie, genialny pomysł z oświetleniem - stelaż pod sufitem na planie trójkąta - wszystko to bardzo dobrze sprawdziło się w praktyce. Poza tym dużo miejsca dla publiki, dodatkowe miejsce na kształt teatralnych rzędów przy jednej ze ścian. Wszystko naprawdę ładne i oryginalnie przemyślane, tak samo jak oddzielone miejsce ze stolikami i barem.

Dodatkowo na plus dla koncertu zagrał fakt, że tym razem zarówno Anathema jak i Demians mieli czas się przygotować, zrobić przyzwoity soundcheck, porządnie nagłośnić wokal. Nikomu nie można było niczego zarzucić i dzięki temu w Krakowie odbył się najlepszy koncert spośród tych, w których udało mi się w 2008 roku uczestniczyć.

Tym razem występy rozpoczęły się punktualnie i tu warto dopiero skupić się na występie supportu. Demians wypadają na scenie nieźle, chociaż wydaje mi się (słuchałam ich wtedy może czwarty raz w życiu), że wykonywane piosenki są po prostu monotonne. Podobne do siebie nawzajem. Niewiele z tego człowiekowi udaje się zapamiętać, mnie w pamięci zostało tylko wykonanie "Sapphire". Poza tym usłyszeliśmy "Earth" czy "The Perfect Symmetry", ale za diabła nie odróżnię jednej od drugiej. Nie są źli, ale jeszcze trochę przed nimi - przyda się trochę różnorodności i więcej energii na scenie.

Żadnej z wyżej wymienionych cech nie zabrakło natomiast Anathemie, która zaraz po występie Demians wpakowała się na scenę. Setlista była zdaje się dokładnie taka sama jak w Warszawie, tylko tym razem wyraźnie było widać granicę między głównym setem a bisami. Anglicy byli odprężeni, nie spieszyło im się i dobrze się bawili na scenie - Vinny złapał kontakt z publiką właściwie od wejścia, Danny zadedykował jedną z piosenek przyjaciołom. Wszyscy naokoło mnie bawili się świetnie i ja też, nasze znajome pod sceną odmłodniały o co najmniej 10 lat i szalały jak przystało na metalowe dusze.

Zagrano klika starszych numerów - "Anyone Anywhere", "Lost Control", "Regret" czy "Far Away" (swoją drogą nadal czekam na moment, w którym na koncercie akustycznym Danny odważy się zaśpiewać ten numer zamiast zasłaniać się niedoskonałością posiadanego wokalu). Warto wspomnieć o "A Dying Wish", w którym pojawił się wpleciony fragment z "Another Brick In The Wall (Pt. II)" Pink Floydów, zaśpiewany przez, uwaga… Jamiego Cavanagh. Tego to się nie spodziewałam, ciekawie usłyszeć trzeciego z braci przy mikrofonie, w dodatku przy vocoderze. Sam pomysł jak najbardziej trafiony, tak samo jak połączenie "Judgement" i "Panic" - przeszły one na siebie tak łatwo, jakby dokładnie w ten sposób zaaranżowano to na samym początku.

Udało się także polskim fanom załapać na niespodziankę - na scenie pojawił się Duncan Patterson we własnej szanownej osobie, by wraz z chłopakami wykonać "Sleepless". Samego Duncana również poprzedniego dnia w Proximie można było spotkać, z jakichś powodów wtedy jednak nie zdecydował się zagrać.

Wracając następnego dnia do domu żadna z nas chyba nie miała wątpliwości, że byłyśmy na najlepszym koncercie tego roku. Może i Anathemie trochę brakuje dźwiękowo, może nie mają tysięcy fanów, może coś im czasem nie wyjdzie, w końcu są tylko ludźmi - zawsze jednak grają z poświęceniem i radością. Widać, że występują z chęci i pasji, a obecny w nich optymizm dopełnia energia, jaką za każdym razem wtłaczają w publikę.
http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=56401
Komentarze
Kirie : Anathema stoczyla sie po rowni pochylej niestety :( OMG! Dla mnie to ja...
Sumo666 : Z wielkim bolem serca jestem zmuszony stwierdzic ze Anathema sie skonczyla....
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły