Po ostatnim występie Antimatter w Polsce nietrudno było spodziewać się,
że Mick Moss będzie chciał odrobić straty. Art Rock Festival w
Poznaniu był kamykiem, który tocząc się w dół spowodował lawinę
dyskusji, od gorących kłótni na przeróżnych forach począwszy, a na
przeprosinach wystosowanych przez Micka skończywszy. Osobiście byłam,
widziałam i świetnie się bawiłam na tamtym występie, więc teraz także
po duecie Moss-Patterson spodziewałam się co najmniej dobrego show.
Niedzielny wieczór w Warszawie, w nieznanym mi miejscu pod tytułem No
Mercy, w gronie znajomych, słuchając głębokiego głosu Micka i
mandoliny Duncana - czegóż można chcieć więcej od życia w długi listopadowy weekend? Dotarcie do klubu okazało się przedsięwzięciem wykraczającym nieco ponad nasze siły, a jego położenie było samo w sobie dość podejrzane. Żadna z pytanych przez nas osób, nie potrafiła klubu wskazać… choć pewien wpływ mógł mieć na to fakt, że wypytywałyśmy o drogę stojąc pod zapełniającym się powoli kościołem, jedynym w zasięgu wzroku miejscem, gdzie w ogóle byli jacyś ludzie. Koniec końców miła pani na stacji benzynowej wskazała nam drogę i stanęłyśmy przed odrapanym wejściem do budynku oznaczonym równie obskurną tablicą No Mercy. Antimatter jest jednym z tych zespołów, które w Polsce od zawsze miały i mają wierne zaplecze fanów gotowych zjechać się na koncert z każdego zakątka kraju. Jeszcze jako duet panowie nie narzekali na brak zainteresowania, a po odejściu Duncana Pattersona na rzecz solowego projektu Ion oraz wydaniu przez Mossa genialnej płyty "Leaving Eden", publika jeszcze się rozrosła. Nigdy więc nie zrozumiem, co pchnęło osobę organizującą koncert do wybrania akurat No Mercy, które jest miejscem (by powiedzieć ładnie) niedużym i nieprzystosowanym do jakichkolwiek występów.
To było pierwsze, co rzuciło się w oczy po wstępnym rozejrzeniu się po klubie - był po prostu malutki. I biedny. Dwa niewielkie poziomy, na niższym stoliki i nieuruchomiony barek, na wyższym miejsce dla publiki, niewielka scena i działający pełną parą punkt sprzedaży trunków wszelakich. Po zaopatrzeniu się tam w niezbędnik oczekującego na koncert fana, w niedługim czasie spotkałyśmy znajomych, a tłum rósł i rósł i rósł, aż w końcu ludzie stali nawet na stopniach na dół i tłoczyli się przy barku. Z mojego punktu widzenia (a przy moim wzroście mam zwykle dobry ogląd na sytuację) klub był pełen. Wszystko zapowiadało się dobrze, a nawet lepiej niż dobrze. Co prawda dotarła do nas informacja jakoby zespół miał poważne problemy z nastrojeniem się i półtorej godziny próbował poradzić sobie z gitarą Mossa, mandolin nawet nie tknąwszy ponad niezbędne podłączenie, wszyscy jednak byliśmy pełni wiary w możliwości Duncana i Micka.
W świetle niewielkich reflektorów, w kłębach puszczanego z tyłu dymu panowie wkroczyli w końcu na scenę, powitani gromkimi brawami i mnóstwem zachęcających okrzyków. Przywitali się, Mick zapytał o to, ile osób było w Poznaniu na poprzednim koncercie (całkiem spory las rąk powędrował w górę) i wśród salw śmiechu Moss znów przeprosił za poprzednią wpadkę, na co publika zareagowała generalnym "yeaaaaah, nevermind". Wszyscy byli w bardzo dobrym humorze, przerzucali się żartami wraz z muzykami i ani przez moment nie stracili animuszu.
Niestety, świetna atmosfera i niezwykłe starania chłopaków o zrobienie dobrego koncertu nie szły w parze z technicznymi możliwościami No Mercy. Pokusiłabym się wręcz o stwierdzenie, że nic nie mogłoby iść z nimi w parze… bo technicznie warunki do wykonania choćby koncertu solo na flet prosty nie istnieją w tym miejscu w ogóle. Jak określił to pięknie jeden z naszych znajomych: "Następnym razem zaproszę ich chyba do siebie do domu, to nagłośnienie będzie lepsze. I wstęp wolny!". Moss co chwilę narzekał na to, że sam siebie nie słyszy w odsłuchu, albo prosił "OK, dobra, to teraz jest już w miarę, to proszę zostawić…", ale prośby te trafiały zdaje się w próżnię a dla nas pozostawały naprawdę liczne i uciążliwe sprzężenia, które koniec końców prowadziły do przerywania piosenek. Trudno było grać w momencie, w którym z głośników wydobywał się dźwięk częstotliwością i siłą przypominający sygnał straży pożarnej, i wszyscy musieli czekać, aż sam ucichnie. Pojawiały się nawet sugestie, żeby zrobić z tego regularny unplugged, na to jednak muzycy chyba nie byli bardzo chętni, wykorzystali więc do końca mierne możliwości klubu i w momencie, w którym skończyła im się cierpliwość, opuścili po prostu scenę.
Setlista tego koncertu na pewno miała być w zamiarze i pełniejsza, i dłuższa. Statyw z piosenkami po kilku utworach powędrował jednak w odstawkę i Mick z Duncanem na żywioł wybierali te utwory, które mieli nadzieję, że uda się zagrać bez większego uszczerbku na słuchu tudzież zdrowiu psychicznym zebranych. Usłyszeliśmy więc z repertuaru Antimatter takie giganty jak "Saviour", "Last Laugh" czy "Leaving Eden", a także "Lost Control" czy "Empty" Anathemy. Poza tym pojawiły się znane z występów Antimatter na żywo "Leftover Wine" czy zagrane na bis "Power Of Love". Mick był w świetnej formie, jego głos jest tak głęboki, mocny i czysty, że aż chciało się zamknąć oczy i dać się po prostu porwać muzyce. Zwracam też honor Duncanowi i jego mandolinie - w głowie miałam dotąd jego występ z Vincentem Cavanagh w Paryżu odsłuchany z YouTube, wobec czego nie zapałałam miłością do używanego przez Pattersona instrumentu. Nawet gościnny udział Duncana na "Hindsight" Anathemy mnie nie przekonał, tymczasem na żywo mandolina zaprezentowała się świetnie i bardzo dobrze wkomponowała się w grane przez panów utwory.
Koniec końców występ oceniam na plus, choć koncert skończył się już po około godzinie. Ludzie wychodzili z niego zdaje się usatysfakcjonowani, muzycy dali z siebie tyle ile dać mogli w tak bezsensownych warunkach. Atmosfera i wspomnienia jak najbardziej warte podróży do Warszawy, choć powiedzieć mogę na pewno - nigdy więcej No Mercy Club.
http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=56433