Charyzmatyczna - tym słowem chyba najczęściej media określają Tarję
Turunen, jedną z najwybitniejszych postaci fińskiej sceny metalowej
ostatnich lat, byłą wokalistkę zespołu Nightwish, który
podbił serca tysięcy ludzi na całym świecie. Polska publiczność miała
okazję zobaczyć Finkę w akcji do tej pory niestety tylko dwa razy: po
raz pierwszy jeszcze u boku Nightwisha, w roku 2005 w Chorzowie podczas
Mystic Festival.
Kolejny raz artystka odwiedziła nasz kraj 12 maja
występując na deskach warszawskiej Stodoły podczas swojej trasy Storm In Europe. Koncert Tarji, jak i jej solowe dokonania, budził we mnie mieszane uczucia z uwagi na osiągnięcia Turunen wraz z Nightwish. Istotą twórczości tego już legendarnego zespołu było swoiste połączenie głosu artystki i bombastycznych kompozycji jakie spod swojego pióra wypuszczał Tuomas Holopainen (lider i założyciel grupy).
Do Stodoły dotarłam nieco po godzinie 20:00 i bardzo ucieszył mnie fakt, że wszyscy fani są już w środku a ja nie muszę wystawać w ogonku i przepychać się do wejścia. Kiedy weszłam na salę koncertową, trwały już popisy pierwszego supportującego Tarję artysty. Był to Doug Wimbish, znany między innymi jako członek zespołu Living Colours, ale i ze współpracy z takimi gwiazdami jak Mick Jagger, Madonna, Jeff Beck czy Depeche Mode. Doug dołączył do koncertowego zespołu Tarji, gdzie wraz z rewelacyjnym Mikem Terrana (Masterplan, Savage Circus, ex-Rage) stworzyli fenomenalną sekcję rytmiczna, która była zdecydowanie jednym z największych atutów koncertu w Stodole.
Występ Douga był ciekawy, pełen ekspresji, żywiołowości jednak chyba nie do końca "zrozumiały" dla publiczności zgromadzonej w Stodole. Ten genialny basista zdumiewał eksplozją nowych rytmów zarówno wtedy, gdy zupełnie sam na scenie wykonywał atonalne kawałki, jak i kiedy dołączyli do niego gitarzysta oraz perkusista, podgrzał atmosferę, w każdym razie w moim i towarzyszących mi znajomych ciałkach. Słowa jednego z utworów zapadły mi głęboko w pamięć. Piosenka miała polityczny wydźwięk, będąc wyrazem nieukrywanego niezadowolenia wokalisty z polityki prowadzonej przez prezydenta USA Georga Busha. Wiele z utworów wykonywanych przez Douga miało podobny przekaz i w połączeniu z "specyficzną" muzyką nie do końca trafiało w gusta publiczności. Nam się jednak podobało.
Następnie na scenie pojawił się Martin Kesici - ulubieniec niemieckiej publiczności, laureat programu Star Search. Przed koncertem znałam tylko jedną jego piosenkę, którą notabene nagrał w 2004 wraz z Tarją Turunen pt. "Leaving Me For You" - bardzo ładna ballada "z pazurem", do której teledysk utrzymany jest w klimacie czysto nordyckim. Gdy Martin wraz z towarzyszącymi mu muzykami wkroczyli na scenę buchnęło pozytywną energią. To co usłyszałam było kawałkiem naprawdę dobrego, ciężkiego klasycznego rocka utrzymanego w stylistyce z początku lat 90-tych.
Artysta dysponuje niezłymi warunkami wokalnymi, a utwory przypominały trochę dokonania Korna czy Soundgarden. Kesici zdecydowanie bardziej przypadł do gustu zebranym na parkiecie widzom, którzy entuzjastycznie reagowali na to, co działo się na scenie. Nie zabrakło na niej żywiołowości zarówno ze strony wokalisty jak i pozostałych członków zespołu, jednak im dalej w las tym bardziej odczuwałam znużenie. Mimo ciekawego głosu, energii i wplatanej pomiędzy utwory konferansjerki, kolejne kawałki powoli zaczynały się w moim mniemaniu zazębiać i stawać nieco monotonne. Z lekkiego letargu wyrwały mnie dźwięki znajomej piosenki "Leaving Me For You". Pomyślałam sobie, że byłoby ciekawie, gdyby Tarja dołączyła do Martina w tym utworze i tak rozpoczęła swój koncert. Jednak mogłam się tylko obejść smakiem, gdy usłyszałam Tarję, ale tylko z podkładu muzycznego, a na "żywą" artystkę kazano nam jeszcze dość długo czekać.
Martina Kesici rozgrzał niemal do czerwoności fanów oczekujących na występ Tarji. A trzeba przyznać, że przekrój wiekowy znajdujących się na sali widzów był dość szeroki. Rock proponowany przez Kesici'ego przypadł do gustu wszystkim, nawet pomimo zarzuconej mu przeze mnie monotonności. Bardzo pozytywnie przyjęty występ Martina wywołał spore poruszenie wśród publiki, która świetnie bawiła się na jego koncercie, co jedynie potwierdza wysoką jakość przedstawionej muzyki.
Po występie żywiołowego Niemca nastąpiła długa przerwa poprzedzająca występ Tarji Turunen, spowodowana czy to opieszałością technicznych "zmieniających" sprzęt na scenie (choć wszystkie instrumenty dla zespołu Tarji były od początku tam ustawione), czy też problemami z dźwiękiem, które delikatnie dały o sobie znać podczas występu Kesiciego. Fani zaczynali się coraz bardziej niecierpliwić, skandując co jakiś czas imię artystki, a atmosfera robiła się coraz bardziej napięta.
Gdy wreszcie przygasły światła i dały się słyszeć pierwsze dźwięki muzyki, rozległ się również histeryczny wrzask widowni, przede wszystkim nastolatek zgromadzonych w pierwszych rzędach. Po chwili na scenie pojawiła się tak długo wyczekiwana Tarja, a okrzyki przybrały na sile. Pierwszym utworem tego wieczoru był "Lost Northern Star" zaczynający się od bombastycznie brzmiącego chóru. Tarja wydawała się być w doskonałym humorze, rozsyłała całusy rozradowanej publiczności, uśmiechała się i była dokładnie taka jaką chciała ją zobaczyć widownia.
Członkami zespołu Tarji byli: na gitarze elektrycznej oraz akustycznej Alex Scholpp (ex-Farmer Boys), na instrumentach klawiszowych Maria Ilmoniemi, na wiolonczeli Max Lilja - były członek Apocalypticy, a obecny Hevein oraz gratka dla fanów artystki - obsługujący elektryczną perkusję i gitarę rytmiczną brat Tarji - Toni, użyczający również swego głosu w chórkach.
Kolejnym utworem była śliczna, delikatna przywodząca na myśl kompozycje Nightwisha "My Littre Phoenix", po której nastąpił jak najbardziej Nightwishowy "Passion And The Opera". Jako, że zajęta byłam "ustrzeleniem" wokalistce jak najlepszej i jak najciekawszej fotki, muzycznie skupiłam się tylko na zapamiętaniu kolejności utworów. Nie mógł jednak ujść uwadze mojego ucha pewien "zgrzyt" podczas tej piosenki, jakby nie do końca wyśpiewane górne partie. Problem pojawił się też przy niskich tonach. Gdy Tarja powracała z drogi operowych arii jej głos jakby niknął pośród ciężkich dźwięków muzyki. Po zakończeniu tego utworu, fotoreporterzy poproszeni zostali o wycofanie się na salę, co też posłusznie uczyniłam i dopiero teraz odetchnęłam sprawdziwszy wcześniej pobieżnie wyniki mojego "polowania". Mogłam się teraz zająć ze spokojem wsłuchiwaniem się w muzyczne kompozycje i głos wokalistki. Spodziewałam się tego wieczoru podobnego repertuaru jaki artystka zaprezentowała na "Warm Up Tour" i nie zawiodłam się.
Kolejną piosenką było melodyjne i spokojne "Minor Heaven", ładnie wyśpiewane ukoiło nieco publiczność wprowadzając błogi nastrój. Bardzo żywiołowo i entuzjastycznie przywitany przez fanów "Nemo", kolejny hit ex-zespołu Tarji, szybko jednak zburzył tę sielankę. I tak raz podgrzewając raz chłodząc atmosferę i zapał fanów, prowadziła nas Tarja poprzez swoją "Zimową Burzę", czasami tylko na chwilę puszczając naszą dłoń i znikając za kulisami, by po chwili pojawić się w nowej kreacji, których naliczyłam tego wieczoru aż pięć.
Tarja przedstawiła większość piosenek ze swojego najnowszego solowego albumu: "I Walk Alone", "Our Grate Divie", "Sing For Me", "The Reign", "Oasis" chyba najbardziej fiński utwór "własnoręcznie" zagrany przez Tarję na syntezatorze. Gdy usłyszałam pierwsze takty musicalowego "Phantom In The Opera" moje serce zabiło szybciej, lecz moje emocje szybko opadły, gdyż skomplikowane wokalizy tego utworu Tarja wyśpiewała nie do końca poprawnie, nie tak jak to czyniła w przeszłości. Jednak w momencie gdy brat Tarji - Toni włączył się do tego muzycznego dialogu, "Phantom..." został w moich uszach uratowany. Duet siostra - brat bardzo ładnie wyglądał na scenie, troszkę gorzej brzmiał, ale chyba niewielu to zauważyło, gdyż owacjom nie było końca. Toni wspomógł siostrę ponownie przy piosence „Poison” Alice Cooper’a, niestety nie mogę nic pochlebnego powiedzieć o tej interpretacji, gdyż od kiedy usłyszałam ją pierwszy raz na płycie nie budziła mojego zachwytu. Cóż, zmiana stylistyki moim zdaniem nie wyszła na dobre tej kompozycji, brak zachrypniętego głosu Alice'a zmniejszył jej wiarygodność.
Na wielką pochwałę zasłużyli sobie muzycy wspomagający Traję na scenie. W szczególności sekcja rytmiczna reprezentowana przez Douga Wimbisha oraz Mike'a Terrana dała pierwszorzędny popis. Mike szalał na perkusji wybijając rytm bombastycznych utworów, brzmiący jak przemarsz potężnych hord Wikingów. Również Doug nie ustępował mu w swoich popisach, wyczarowując na swojej gitarze niebywałą siłę dźwięku. Mimo że nie był to jego solowy występ, dało się słyszeć niezwykłą technikę i perfekcję w grze, okraszoną oczywiście świetnym wyczuciem muzycznym, dzięki czemu utwory zyskiwały niezwykłego klimat jakby sam "zimowy sztorm" szalał pomiędzy ścianami Stodoły.
W gorącej atmosferze wyczuwało się oddanie fanów artystce, ich wsparcie i zadowolenie z jej występu. Tarja wydawała się być zachwycona, nie zabrakło w niej charyzmy i żywiołowości, gdy wirowała po scenie, wywijając włosami i zachęcając publiczność do śpiewania. Po utworze "Poison" nastąpiło coś niesłychanego i dla mnie przynajmniej niespodziewanego. Gdy usłyszałam pierwsze takty "Wishmastera" byłam pewna, że śnię. Niekwestionowany hit Nightwisha, który wyniósł ich na czołówki światowych list przebojów zabrzmiał z pełną mocą i siłą pod dachem warszawskiego klubu. Tarja jakby się dopiero rozśpiewała, fantastycznie wykonała ten utwór. Mnie jednak brakowało widoku pozostałych Nightwishów śmigających po scenie oraz, chyba najbardziej, soczystych gitar Emmpu Vuorinena, które stały się wizytówką tego utworu. Trzeba przyznać, że Tarja tym utworem zmazała wszystkie niedociągnięcia prze ze mnie wychwycone. Cała publiczność wpadła w wręcz ekstatyczny szał, wtórując słowom piosenki, tańcząc oraz w każdy możliwy sposób eksponując uwielbienie dla artystki. W tej kompozycji Traja dała niebywały popis swoich możliwości, jakby "Wishmaster" płynął w jej żyłach i w całości wypełniał. Głos wokalistki jakby przybrał na sile specjalnie na ten moment i rozprzestrzenił się na całą salę, aż po najdalsze jej zakątki, doprowadzając wiernych fanów niemal do szaleństwa.
Końcówka koncertu podobała mi się najbardziej. Mocne uderzenie piosenką "Die Alive" perfekcyjnie zaśpiewaną przez rozgrzaną wreszcie Tarję zelektryzowało mnie i jakże żałowałam, że kolejnym utworem było spokojne, akustyczne wykonanie ślicznej ballady "Calling Grace", które zakończyło koncert. Artystka zapewniła fanów, iż postara się jak najszybciej powrócić do naszego kraju, a warszawski występ pozostawił w jej sercu wspaniałe, niezapomniane wrażenia.
Ja natomiast opuściłam Stodołę niestety bez towarzyszącego mi zwykle uczucia niedosytu i podniecenia. Sam koncert uważam za udany, lecz bez większych fajerwerków, z małymi technicznymi wpadkami, świetnymi supportami, jednak dokładnie taki jakiego się spodziewałam. Byłam bardzo zadowolona z faktu, że mogłam zobaczyć i ocenić na własne oczy i uszy solowy występ Tarji. Potwierdziłam swoje przedkoncertowe odczucia, że to jest już inna muzyka, choć nadal z wyczuwalnym "wojowniczym" temperamentem.
Nie był to jednak koniec emocji, gdyż następnego dnia artystka miała spotkać się ze swoimi fanami w warszawskim Empiku. Wokalistka zastała spory tłumek ludzi, a "ogonek" czekających na autograf fanów wił się i zataczał serpentyny pomiędzy półkami salonu prasowego. Tarja przez ponad 2 godziny składała podpisy na dziesiątkach płyt, zdjęć i plakatów nie chcąc nikogo pominąć. Cierpliwie odpowiadała na pytania fanów, wysłuchiwała próśb o złożenie skromnej dedykacji, uśmiechając się uroczo do zdjęć zarówno z fanami jak i do tych które próbowali ustrzelić fotoreporterzy. Po zakończeniu spotkania udała się wraz z mężem na mały rekonesans po Warszawie. Po raz kolejny, przypadkiem stałam się towarzyszką artystki po jej prywatnych wędrówkach po uliczkach naszej stolicy. Tarja wraz z mężem i przyjaciółmi nierozpoznana (prawie) przez nikogo przechadzała się warszawską starówką, robiąc sobie zdjęcia pośród odbywającej się właśnie wystawy artystycznie pomalowanych misiów. Cóż, moja ciekawość jednak wzięła górę i podeszłam nieco bliżej co nie uszło uwadze Tarji, rozpoznała we mnie jedną z fanek, której parę chwil wcześniej podpisywała okładkę płyty i obdarowała szczerym uśmiechem. Wreszcie wokalistka udała się na mały, warszawski ryneczek gdzie wybrała stolik w jednej z kafejek i pogrążyła się w tym co Finowie lubią najbardziej - spożywaniu pysznej, pachnącej kawy… Tak pozostawiłam Tarję wśród odbudowanych kamienic Starego Miasta szanując jej prywatność i nie zakłócając spokoju, bo "bogini" na scenie po za nią staje się normalną kobietą.
http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=40684