W 2000 roku AC/DC mieli już swoje lata i można było ich traktować mianem dinozaurów. Częstotliwość wdawania płyt znacznie spadła i energia z nich bijąca już także nie ta. Ale nowy album się ukazał i wielkie koncerty wciąż się odbywały. „Stiff Upper Lip” to już trzynasta płyta gigantów rocka i na tym etapie trudno by było spodziewać się po nim czegoś odkrywczego.
Był 19 lutego 1980 roku. Bon Scott wracał z imprezy samochodem wraz ze znajomym. Był tak pijany, że zasnął, więc kolega zostawił go w pojeździe, a sam poszedł do domu. Gdy zszedł do niego rano okazało się, że wokalista AC/DC nie żyje. Sekcja zwłok wykazała, że udusił się własnymi wymiocinami. To był szok dla całego muzycznego świata. Po wydaniu „Highway To Hell” AC/DC było już artystycznym gigantem i właśnie szykowało kolejną płytę. Muzycy myśleli o rozwiązaniu zespołu, ale szybko porzucili ten pomysł. To była maszyna, której nic nie mogło zatrzymać.
Wyprodukowanie ósmego albumu zajęło AC/DC dwa lata. W tym czasie zespół sporo koncertował promując „For Those About To Rock We Salute You”. „Flick Of The Switch” jest płytą mocniejszą od poprzedniej z bardziej metalowym brzmieniem. Mimo to nie dorobiła się takiego statusu jak kilka poprzednich, a przez niektórych została wręcz odebrana jako pewne rozczarowanie. Ja jednak uważam, że wcale nie jest tak źle, a AC/DC w dalszym ciągu prezentowało bardzo wysoką formę.
Aż osiem lat trzeba było czekać na następcę „Stiff Upper Lip”. Choć „Black Ice” to już piętnasta płyta AC/DC, to za mojej muzycznej świadomości dopiero czwarta, więc zawsze jest to duże wydarzenie. Po AC/DC nikt się chyba nie spodziewał żadnych ekstrawagancji i też zgodnie z oczekiwaniami nic takiego się tu nie dzieje. Jest to taka standardowa dawka rock and rolla, a jedyne co ją wyróżnia to to, że jest wyjątkowo długa. Mamy tu bowiem aż piętnaście kawałków, które razem dają ponad pięćdziesiąt pięć minut muzyki. Na marginesie dodam, że aż trzy z nich mają w tytule wyrażenie „rock and roll”.