W 2000 roku AC/DC mieli już swoje lata i można było ich traktować mianem dinozaurów. Częstotliwość wdawania płyt znacznie spadła i energia z nich bijąca już także nie ta. Ale nowy album się ukazał i wielkie koncerty wciąż się odbywały. „Stiff Upper Lip” to już trzynasta płyta gigantów rocka i na tym etapie trudno by było spodziewać się po nim czegoś odkrywczego.
Aż osiem lat trzeba było czekać na następcę „Stiff Upper Lip”. Choć „Black Ice” to już piętnasta płyta AC/DC, to za mojej muzycznej świadomości dopiero czwarta, więc zawsze jest to duże wydarzenie. Po AC/DC nikt się chyba nie spodziewał żadnych ekstrawagancji i też zgodnie z oczekiwaniami nic takiego się tu nie dzieje. Jest to taka standardowa dawka rock and rolla, a jedyne co ją wyróżnia to to, że jest wyjątkowo długa. Mamy tu bowiem aż piętnaście kawałków, które razem dają ponad pięćdziesiąt pięć minut muzyki. Na marginesie dodam, że aż trzy z nich mają w tytule wyrażenie „rock and roll”.