Tak się szczęśliwie złożyło, że kolejny raz na koncertową inaugurację roku dane mi było zobaczyć ojców chrzestnych grind core z Birmingham. Tym razem wprawdzie już nie w tak znakomitym towarzystwie jak podczas dwóch czerwcowych wizyt w ubiegłym roku. Weteranów z Birmingham wspomagali bowiem Czesi z Pigsty oraz rodzima formacja Antigama. Pierwotnie zaplanowany był również występ Splitter, ale w powodu kontuzji jednego z muzyków Szwedzi zmuszeni byli do odwołania swoich występów. Do Krakowa w ich miejsce ściągnięto w trybie awaryjnym czeski Opitz.
Pierwsi na scenie podczas obu wieczorów lokowali się warszawiacy z Antigama. Niestety zespół, który na przestrzeni ostatnich kilku lat wyrobił sobie markę jednej z najciekawszych grup, także w skali międzynarodowej, scenicznie nie był podczas obu styczniowych występów w najlepszej dyspozycji. Chłopcy sprawiali wrażenie, gdyby grali raczej próbę niż koncert, co jeszcze w wypadku np. Brutal Truth może mieć dużo swoistego uroku, to jednak od Antigamy wypada oczekiwać zupełnie innej jakości. Zabrakło polotu, energii, szaleństwa i ekstremy, która wykracza poza poprawne odegranie muzyki na scenie. Zwyczajnie większego zaangażowania. W Krakowie było już nieco lepiej, ale prawdę powiedziawszy nadal daleko od tego, co Antigama na ogół potrafi zaprezentować na żywo. Chyba jedynym naprawdę pozytywnym aspektem obu występów była spora porcja nowych kompozycji z nadchodzącej płyty, które wypełniły mniej więcej połowę obu setów Antigamy. Wypada zatem nie tylko poczekać na nową, niezwykle obiecującą płytę, ale również mieć nadzieję, że forma warszawiaków była wówczas tylko chwilową niedyspozycją. To czego zabrakło w występach Antigamy z nawiązką zrekompensowali goście z Pigsty. Wprawdzie dotychczas na koncie mają wyłącznie dwa pełne albumy i kilka mniejszych materiałów, to muzycy tej formacji zdążyli się już na dobre zameldować na podziemnym poletku udziałem na kilku branżowych festiwalach. Było zabawnie, szybko, bardzo intensywnie i brutalnie, w sam raz na około 30 minutową dawkę łomotu. Fani czeskiego grind core, czy zwyczajnie dobrej zabawy pod sceną z pewnością byli zadowoleni. Pigsty dobrze się sprawdził w roli rozgrzewacza przed Napalm Death.
Oba występy Napalm Death były częścią styczniowo-lutowej trasy promującej nową płytę "Time Waits For No Slave”, która w Polsce ukazała się z początkiem lutego nakładem Century Media. Tradycyjnie obyło się bez większych efektów wizualnych. Z głośników popłynęło na otwarcie kapitalne intro z Kampanii Oszczerstw, industrialno-hipnotyzujący „Weltschmerz”, by po minucie zjawić się na scenę i uderzyć w publikę atomowym sztormem - „Sink Fast, Let Go”, a zaraz po nim przeszło dwudziestoletnimi klasykami „Instinct of Survival” oraz „Unchallenged Hate”. Krótka przerwa na przeładowanie broni i atak wciąż flagowym „Suffer the Children”. Odtąd Barney stale dolewał oliwy do ognia. „Let's see everybody thrash!”, po czym chyba nie tylko niżej podpisanemu stawały przed oczyma obrazy tak dobrze znane z „Live Corruption”. Opętany mosh, z chwilą wytchnienia jedynie na przerwy między utworami, gdy rozentuzjazmowana publika skutecznie zagłuszała próbującego coś powiedzieć Barney’a. Mijały kolejne minuty, a wraz z nimi kolejne utwory, „Silence is Deafening”, „Fatalist” i „Continuing War on Stupidity”. Machina Napalm Death wchodziła na coraz bardziej bezlitosne obroty. Truizmem jest z pewnością stwierdzenie, że kawałki z debiutanckiej płyty „Scum”, wbrew zmieniającym się gustom i trendom nadal nie tracą nic ze swojej pierwotnej i nieokiełznanej dzikości. Począwszy od utworu tytułowego, przez „Life?”, „The Kill”, „Deceiver”, Angole kolejno serwowali wszystkim zastrzyki z potężną dawką adrenaliny. Z siłą i szybkością błyskawicy poraził wszystkich, trwający nieco ponad sekundę „Dead”. Nie zabrakło „From Enslavement to Obliteration”, żelaznego punktu ich koncertowej rozpiski, który tradycyjnie wypadł więcej niż wybornie. Wściekłość, szybkość, chaos. Miłym zaskoczeniem było natomiast pozostanie w niej kolejnego staruszka „It's a M.A.N.S. World”, który przez dwa dziesięciolecia cierpliwie ustępował miejsca innym bardziej znanym utworom. Dobry wybór, odświeżający nieco leciwy tu i ówdzie zestaw koncertowego menu Napalm Death. Jest w czym wybierać, dlatego warto odważniej korzystać z takiego bogactwa.
Bardzo obiecująco wypadły dwa nowe, premierowe utwory – m.in. „Diktat”. Bez wątpienia to ta sama energia i szaleństwo, co kiedyś. Murowany kandydat na koncertowego klasyka. Nie zabrakło również kilku innych utworów z relatywnie późniejszego okresu grupy: „Necessary Evil”, “The Code is Red Long Live the Code” czy z przedostatniego albumu, poza wspomnianymi wcześniej, “When All is Said and Done” oraz zagrane niejako na koniec “Persona Non Grata”, przechodzące w eksperymentalny, zdradzający wieloletnie fascynacje pograniczem industrial i grind core „Smear Campaign”. Walcowate, industrialne, przytłaczające dźwięki przetoczyły się po wszystkich niczym lawina, przygniatając bezlitośnie zmysły. Jeszcze przez kilka następnych godzin po moich zwojach mózgowych krążył przerażający ryk „Leave unblemished those with real power power power”... Zespół zniknął na kilka chwil, by wrócić na scenę i dobić wszystkich z pomocą swoich wypróbowanych narzędzi. Najpierw jednoznacznym przekazem z repertuaru Dead Kennedys: Say it loud, say it proud my friends „Nazi Punks Fuck Off!”, dalej hiper ciężkim „Mass Appeal Madness”, by na finał zaserwować jeszcze jedną podróż do 1986 roku w postaci zawsze niezawodnego na żywo „Siege of Power”.
To były dwa znakomite wieczory. 25 utworów, 70 minut szaleńczo intensywnej muzyki, dodatkowo okraszonej wyjątkowo mocarnym brzmieniem. I chociaż zabrakło kilku utworów, chociaż po ostatniej trasie, która wyostrzyła apetyty na kilka niespodzianek w rozpisce, można było oczekiwać paru zmian i nowych-starych utworów, to chyba nikt nie miał wątpliwości - chłopcy z Napalm byli w świetnej formie. Pozytywnie zaskoczyła frekwencja, zwłaszcza w Krakowie, gdzie LochNess pękał niemal w szwach. Warto o tym wspomnieć również dlatego, że dokładnie w tym samym czasie do wyboru był jeszcze konkurencyjny dla wielu osób zestaw złożony z Vader, Deicide i Samael.
Widziałem ten zespół bodajże 15 i 16 raz, a mimo tego wracałem do domu z wypiekami na twarzy i emocjami kilkunastoletniego chłopca, który pierwszy raz był na koncercie swojego ulubionego zespołu. Myślę jednak, że nie chodzi tutaj wyłącznie o osobiste preferencje i gusta muzyczne, a raczej o obiektywną jakość, jaką Napalm Death przedstawia. Przez przeszło dwadzieścia lat stał się on w zasadzie zespołem-instytucją, jednoznacznie kojarzonym z określonymi, niezbywalnymi i integralnymi wartościami, poglądami czy zwyczajnie podejściem do konkretnych sytuacji. Jedną z nich są właśnie koncerty, które objawiają bezkompromisowego ducha tego zespołu. Nie bez kozery i słuszności kilka lat temu deklarował Shane Embury: „a live perform captures the essence of what Napalm Death always have been, and always will be. We’re at our best in live situations”. Profesjonalizm w odniesieniu do tego zespołu nabiera osobliwego znaczenia, czegoś pomiędzy spontanicznością, pasją i oddaniem, talentem oraz szacunkiem dla własnej pracy i osób, które z tej pracy czerpią radość i inspirujący zapał. O tym, że wykraczają one daleko poza płytkie i kurtuazyjne zapewnienia dodawać już nie trzeba. Tym charakteryzują się wyłącznie zespoły wybitne, których wobec nagminnego dzisiaj nadużywania słów „wielki” czy „kultowy” w rzeczywistości pozostało raptem kilka. Wśród nich od wielu lat jest miejsce dla czterech czterdziestoletnich chłopaków z Birmingham.
http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=63295