Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Brutal Assault vol. XIV - Jaromer, Czechy (6-8.08.2009)

Brutal Assault to nie tylko wielkie wydarzenie muzyczne, ale i ogromna impreza, gdzie rzesze ludzi z całej Europy, a może i świata mają okazję, aby podniszczyć zdrowie w doborowym towarzystwie i przy dźwiękach czołowych reprezentantów sceny ekstremalnego grania. Tegoroczna, czternasta już edycja, zdaniem wielu była słabiej obsadzona niż poprzednie – tym razem organizatorzy postawili na zespoły deathmetalowe i hardcorowe, co niewątpliwie musiało być ciosem dla zwolenników stricte szatańskich dźwięków.
Ekipa poznańsko-chodzieska standardowo wybrała się do Czech już we wtorek w nocy, aby zająć najlepszą miejscówkę poza polem namiotowym. Tutaj też chyba zaczyna się początek imprezy - pomijając rozśpiewany alkobus, przeszliśmy krótką lekcję historii muzyki, z której dowiedzieliśmy się, że protoplastami death metalu wcale nie byli muzycy Possessed  czy Chuck Schuldiner, ale mama jednego z kolegów, za sprawą której powstała także Anathema. Jakby nie patrzeć wielu pasażerów przez lata żyło w niewiedzy. Po podróży bez większych niespodzianek dotarliśmy do Jaromera około 8.00 w środę z niewielkimi stratami w ludziach. Nie przeszkadzało to jednak w szybkim zakwaterowaniu się i witaniu kolejnych przybyszy, którzy chowali się pod czarnymi koszulkami i skórami przed upalnym skwarem.

Tutaj też trzeba wspomnieć o dwóch kolejnych arcyważnych punktach festiwalu - markecie Penny, którego magazyny alkoholu chyba są najpotężniejsze na świecie oraz o odkrytym basenie, który nie tylko zapewniał rozrywkę, ale był sanitarną mekką dla miłośników ciężkich rytmów. Nic więc dziwnego, że zaraz po tym jak zrobiliśmy się na bóstwo w łazienkach najbardziej kultowego basenu Europy środkowo-wschodniej, zaopatrzyliśmy się w stosowne trunki  - kartonikowe wino Archetto, które ku uciesze zgromadzonych potaniało w stosunku do roku poprzedniego, jak i szeroki asortyment czeskiego piwo przeważnie wątpliwej jakości.

To co zwracało uwagę, to fakt, że poza polem namiotowym nie było ani widu ani słychu organizatorów - brak ogródka piwnego, szczątkowa ilość toi-toiów, nieczynny bar Bastion oraz brak opiekanej na różnie świni mimo wszystko rozczarowała. Na całe szczęście wielki, biały namiot, który rozbiliśmy dawał schronienie przed upierdliwym skwarem, skutecznie utrudniającym spożywanie ciepłych-zimnych napojów. Ku naszej uciesze obóz był na tyle charakterystyczny, że kolejni znajomi z miasta koziołków, z Wrocławia, Kłodzka i Zawiercia uzupełnili kadrę towarzyską gwarantującą zabawę pierwszej klasy.

Na godzinę 15.00 wyznaczono otwarcie bram festiwalu i odbiór opasek. Tutaj niestety organizatorzy dali ogromną plamę, gdyż jeszcze o godzinie 17.00 nie było możliwości ich odbioru z niewiadomych dla nas przyczyn. Zirytowane, zebrane pod bramą towarzystwo masowo wracało do swoich namiotów celem kontynuowania rozrywki licząc na późniejszy odbiór wejściówek. Nie inaczej było z nami. Na całe szczęście wieczorna próba była o wiele bardziej skuteczna i przebijanie się przez kolejką i tłum nie stanowiło większego problemu. Tego wieczoru jednak nie pokusiliśmy się o odwiedzenie stoisk z płytami i innym merchandisem, gdyż zmęczenie dało sie we znaki i spędzenie czasu przy piwie w zaciszu zacienionego namiotu było o wiele lepszą alternatywą.

Czwartek - 6 sierpnia

Pierwszy dzień festiwalu standardowo rozpoczęliśmy od pożywnego śniadania - w tym roku absolutnym hitem były jogurty z bułeczkami, które świetnie się sprawdzały w piekielnych temperaturach czeskiego przedgórza. Oczywiście obowiązkowa rozrywka na basenie, podziwianie walorów czeskich kobiet oraz picie zimnego piwka w pobliskiej restauracji uświadomiło nas, że legendarna Utopia jest właśnie tam. Obowiązkowy obiadek (po raz kolejny słowa uznania dla miejscowego działu gastronomicznego) w zaciszu zieleni tylko podkręciło w nas chęć do udania się na teren festiwalu i skonfrontowania się z brutalową rzeczywistością. Ostatecznie pierwszym gigiem festiwalu jaki zobaczyliśmy był szwedzki Darkane. Nie udało się natomiast dotrzeć na koncerty Flowers For Whores, The Lucipher’s Principle (podobno zamiast basu używają kontrabasu) oraz War From A Harlouth Mouth. Darkane zagrali całkiem przyzwoity koncert, a ich muzyka z pogranicza thrashu i metalcoru raczej przypadła do gustu publiczności, która zapełniła około połowy miejsc pod sceną. Dało się jednak zauważyć, że w tym roku przybyło mniej fanów niż w roku poprzednim. Występ Carnifex postanowiliśmy odpuścić, ale legendarny Sadus wypadało już jednak zobaczyć. Niestety ekipa genialnego Steve DiGiorgio rozczarowała na całej linii. Ich występ był pełen zgrzytów, jazgotu, a i kontakt z publicznością nie należał do najlepszych. Widać było hm tremę? oraz fakt, że dwóch muzyków krzątających się po scenie nie dawało rady ogarnąć rzeczywistości pod sceną.

Bardzo natomiast wyczekiwałem koncertu Rotting Christ. Tak jak wielokrotnie nasłuchałem się o tym, że koncertowo Grecy nie wypadają dobrze, tak lubię ich muzykę z płyt. Grupa zebrała naprawdę ogromną publiczność i zaczęła swój występ z dużym impetem. Poleciał jakiś utwór z "Theogonia” i byłem naprawdę pod dużym wrażeniem. Niestety kolejne numery już takiej werwy nie pokazały, animusz muzyków chyba nieco siadł i zrobiło się dość przeciętnie. Dopiero starsze klasyki ożywiły nieco publikę, co nie zmienia faktu, że set Rotting Christ był przeciętny.

Obowiązkowym natomiast było zobaczenie hardcorowego Madball. Nigdy nie miałem styczności z tą grupą, ale niejednokrotnie mówiono mi (zwłaszcza o fenomenalnym basiście zespołu, który w sposób jednoznaczny zbliża się do osiągnięcia kształtu idealnego - jakim jest kula i którego największą fanką jest moja redakcyjna koleżanka) o bardzo żywiołowych koncertach tej formacji. Tak też było - potężne brzmienie i ogromna energia bijacą ze sceny porwała publiczność. Nawet ja, zazwyczaj co najwyżej kiwający głową dałem się ponieść w wir szaleństwa, który zaserwowali oldskulowi nowojorscy hardcorowcy. Świetny kontakt z publiką, żywiołowość widoczna na scenie i dynamiczna muzyka okazała się wystarczającym elementem, aby uznać występ Madball za jeden  najlepszych na tegorocznej edycji festiwalu.

Niestety dobrego słowna nie można powiedzieć o Orphaned Land. Ich progresywne death metal rodem z Izraela brzmiał dość niezdarnie i nie ratował nawet fakt, że Kobi Fahri ma naprawdę mocny wokal. Zabrakło mocy, zabrakło przekonania, a przede wszystkim zabrakło dobrego kontaktu z publicznością. Grupa skupiła się na starszych utworach, a z "Mabool” usłyszeliśmy jedynie, "Ocean’s Land”, "A Kiss Of Babylon”, "Birth Of The Three” oraz zupełnie nietrafiony "Norra El Norra”. Bezsprzecznie był to najsłabszy koncert jaki widziałem od lat.

Z czystej ciekawości wybrałem się na występ Pain, gdyż nigdy nie słyszałem tego co gra zespół, ale wiem, że wielu znajomych chwali sobie tą grupę. Miłośnikiem twórczości Petera Tagtgrena nigdy nie byłem (mówię o Hypocrisy) dlatego nie liczyłem na zbyt wiele. Bardzo mile  jednak zostałem zaskonczyn, ogromna publika i proste piosenkowe numery mocno ubarwione nowoczesną elektroniką często zahaczającą o industrial porwały widownię która głośno śpiewała kolejne piosenki. Nie potrafię wymienić ani jednego tytułu, ale wiem, że lider stanął na wysokości zadania dając show na bardzo wysokim poziomie - teraz nie omieszkam zapoznać się z muzyką Pain.

Gwiazdą tego wieczoru miał być jednak hardcorowy Biohazard. Nigdy nie byłem miłośnikiem tej grupy, ale to co zrobili z publicznością zasługuje na gromkie brawa. Wysoki poziom instrumentalny, moc, energia i zabawa na całego sprawiły, że Biohazard oglądało się bardzo przyjemnie i raczej chciało się więcej niż myślało o tym kiedy będzie koniec. Biohazard dał prawdziwy popis serwując chyba najlepszy koncert tego dnia. Warto tutaj wspomnieć także, że interakcja w jaką zabawił się lider formacji z przedstawicielkami płci pięknej - może służyć za przykład wyluzowanego show dla innych spinających się niepotrzebnie zespołów. Dziewczyny skakały, tańczyły, śpiewały - uzupełniając wygłupy reszty grupy.

Tuż przed występem Bioharaz pojawiła się informacja, o zmianie rozkładu jazdy festiwalu - ogromnie się rozczarowałem, że Cynic będzie kończył ten dzień festiwalu, a zamiast niego wcześniej usłyszymy Brutal Truth. Niestety - po fenomenalnym koncercie Biohazard, muzycy Brutal Truth zabrzmieli jak amatorzy. Pomijając złe nagłośnienie, przez prymitywną muzykę na dość nieapetycznym wizerunku scenicznym kończąc. Po trzech utworach zrezygnowałem z oglądania ich, a szkoda, bo główną atrakcją ich występu, był jakiś inwalida bez nóg i jednej ręki, który wpadł na scenę i się miotał po podłodze. To musiał być raczej żenujący widok. Niestety na tym występie zakończyłem ten festiwalowy dzień i koncerty Turisas i Cynic znam jedynie z opowieści. Ci pierwsi podobno nie zawiedli – ubrani niczym wojacy zarefowali przyzwoitą porcję folk metalu, zaś Masvidal i spółka podobno dali o wiele lepszy set niż dwa lata temu, o czym świadczy fakt, że nawet osoby nie lubiące technicznego grania odebrali ich koncert bardzo pozytywnie.

Pierwszy dzień festiwalu trzeba było więc zaliczyć na ogromny plus. Nawet na wpół rozwodnione festiwalowe piwo okazało się skutecznie gasić pragnienie, a szeroki wachlarz kulinarny raczej nie pozostawił nikogo zagłodzonym. Na plus trzeba podkreślić także fakt, że kolejki po żetony festiwalowe były obsługiwane szybko, o wiele sprawniej niż w roku ubiegłym. Oczywiście udało się także odwiedzić stoiska płytowe i wyhaczyć jakieś perełki, jak i odwiedzić kino, w którym ulubionym seansem była "Martwica mózgu”, goszcząca na telebimie bardzo często, a może i zdecydowanie za często. Skwar i nieodpowiednie ogumienie sprawiło, że po tym dniu nogi właziły mi w tyłek. Konieczny rekonesans w naszej bazie okazał się jednak wystarczająco relaksujący, aby rozpocząć nowy dzień z uśmiechem. Trzeba też zaznaczyć, że dopiero w czwartek otworzono "Bastion”, w którym oczywiście dominowała polska brać.

Piątek - 7 sierpnia

Jak przystało na poważnych i ustatkowanych ludzi dzień rozpoczęliśmy od piwa, papierosa i lekkiego śniadanka. Poranne towarzyskie rozmowy sprawiły, że odpuściłem występ pierwszych pięciu zespołów docierając dopiero na upragniony koncert diabłów tasmańskich z Psycroptic. 40 minut wystarczyło jednak, aby zrobić z mojego mózgu wodę. Jason Peppiatt choć może nie jest tak genialnym wokalistą jak poprzedni - Matthew Chale, ale na pewno jest fantastycznym frontmanem potrafiącym nawiązać kontakt z publiką (no i ten świstający warkocz! przyp. redakcyjna koleżanka). Sterylny, bezduszny i ultratechniczny death metal w wykonaniu formacji dość powiedzieć z nutką romantyzmu w głosie - oczarował mnie! Poleciały takie numery jak "Isle of Disenchantment”, "The Colour Of Sleep”, "Ob(Servant), "A Calculated Effort” wieńczący występ “Initiate” czy skandowany przez publikę “Skin Coffin”. Prawdę powiedziawszy dopiero teraz doceniłem jak świetnym albumem jest "Ob(Servant)", na którym wszystko jest dopracowane jak w szwajcarskim zegarku. Bohaterem koncertu był jednak dla mnie basista Caremon Grant, który wciąż jest wielce niedoceniany, a to co pokazał tutaj spowodowało u mnie opad szczęki. Występ Psycroptic był jak dla mnie obok Pain najmilszą niespodzianką tego festiwalu.

Oczywiście nie można było przeoczyć arcyciekawego występu rumuńskiej Negury Bunget. Co prawda godzina 13.30 to zdecydowanie nieodpowiednia pora na tak klimatyczne i pełne mroku dźwięki, ale muzyka obroniła się sama nawet pomimo zgrzytów nagłośnieniowych. Okazało się bowiem, że jakieś orły zamiast skierować głosniki na publiczność skierowały je na mury, przez co dźwięk się trochę zlewał, a gitary nie miały należytej mocy. Mimo wszystko szeroki asortyment ludowych instrumentów i oryginalność muzyki sprawiło, że Rumuni mogli wracać do domów z tarczą.

Po tym występie trzeba było zadbać o swój stan sanitarny, dlatego zamiast oglądać występy Gadget, Grave, Vomitory i Dagoby (która, notabene nie dojechała) wybraliśmy basen i obniżenie temperatury ciała. Udało się na szczęście dotrzeć na wielce oczekiwany przez mnie Atheist. Mistrzowie technicznego death metalu mieli jednak blisko 20-minutową obsuwę, gdyż dźwiękowcy nie mogli ustawić odpowiedniego brzmienia. Ostatecznie, gdy grupa zaczęła występ od "Unquestionable Presence”, po 20 minutach siadła gitara i trzeba było stroić od nowa. Zdenerwowana i zniecierpliwiona publiczność, zdenerwowany Kelly Schaeffer - no i wszechobecne napięcie podczas tego występu. Cóż z tego, że Steve Flynn za zestawem perkusyjnym wyczyniał cuda, cóż z tego, że Tony Choy poruszał się na scenie jak Joe Cocker, cóż z tego, że Chris Baker to prawdziwy gitarowy shredder, a 24-letni Jonatan Thompson skutecznie dopełniał tła, że Schaeffer załapał dobry kontakt z fanami, skoro nerwówka była namacalna. "Unholy War”, "On They Slay”, "Piece Of Time”, "Unquestionable Presence”, "Your Lifes Retribution” (to solo w środku - miód na uszy), “Air” i “Minerals” – zaledwie siedem numerów i ogromny niedosyt, że tak krótko. Niestety, okazuje się, że nawet najlepsi instrumentaliści nie przeskoczą wybryków technologii. Furorę natomiast zrobił Tony Choy ze swoim zielonym dresem, gdzie po koncercie, przechadzając się z Jonatanem Thompsonem wśród tłumów robił setki zdjęć z fanami.

Występ Beneath The Massacre potraktowałem dosyć pobieżnie udając się w tym czasie na piwo. Niestety syntetyczny deathcore Kanadyjczyków nie trafia do mnie, ale z tego co widziałem scenicznie grupa prezentowała się nieźle, a publika reagowała dość entuzjastycznie. Nie było to jednak nic czym można się było zachwycić. Udało mi się natomiast w pełni zobaczyć występ Vreid. Zważywszy na fakt, że pierwszy raz usłyszałem ich muzykę na polu namiotowym z głośników samochodowych i przyjąłem ją całkiem entuzjastycznie, tak występ Norwegów był co najwyżej poprawny. Przede wszystkim - frontman był zdecydowanie zbyt statyczny i małomówny. Niestety, ale to drugi gitarzysta i basista musieli nadrabiać za niego. Muzycznie też było dość przeciętnie. Pierwsze utwory nawet nie się podobały, ale im bliżej było końca, tym bardziej myślałem o końcu tego koncertu. Od entuzjazmu byłem więc bardzo daleki. Przerwę na odpoczynek postanowiłem sobie zrobić podczas występu November’s Doom - zimne piwo i oglądanie koncertu na siedząco zupełnie mi wystarczyło - grupa zagrała żwawiej niż na płytach, jakby bardziej deathmetalowo i w zasadzie ich koncert można było uznać za lekko zaskakujący co za tym idzie poprawny i przyjemny w odbiorze.

Szybko napływające tłumy fanów oznaczały nic innego jak występ Pestilece. Prawdę powiedziawszy nie wiedziałem czego się spodziewać, bo najnowszy album Holendrów to póki co rozczarowanie roku, a i do moich ulubieńców też nigdy nie należeli. Na całe szczęście Patrick Mameli to stary wyjadacz zafundował słuchaczom przekrojówkę przez twórczość grupy – było "Out Of The Body” z "Consuming Impulse”, było "Secrecies of Horror” i "Land Of Teras” z "Testimony Of The Ancients”, było "Mind Reflections” ze "Spheres”, było też "Devoured Frenzy” i "Horror Detox” z "Resurrection Mcabre”, było też coś z "Malleus Malleficarum”. Trochę mnie zadziwiła bardzo entuzjastyczna reakcja publiczności, gdyż nagłośnienie do najlepszych nie należało, a i sam występ raczej średnio mi się podobał - nie zmienił tego nawet Tony Choy, który po raz drugi paradował z zielonym dresiku (co w połączeniu z jego gibkością cielesną ponownie wprawiło w optymizm wizualny moją redakcyjną koleżankę). Występ na pewno się jednak podobał muzykom Suffocation, którzy w odległości 3 metrów ode mnie sączyli piwko i uważnie słuchali poczynań Mameliego i spółki.

Prawdę mówiąc większe wrażenie zrobił na mnie 50-minutowy koncert Brujerii. Nigdy nie byłem fanem ich muzyki, ale ich gig był o wiele bardziej widowiskowy. Prostsza, bardziej skoczna muzyka przełożyła się na żywiołową reakcję publiki, a ja nawet jedząc nudliczki machałem sobie łysinką do rytmu. Co poleciało – nie wiem nie znam na tyle twórczości Brujerii, wiem, że podobało mi się, nawet mimo iż niektórzy narzekają, że Shane nie powinien męczyć paluchów na gitarze, a pozostać wiernym basikowi.

Bardzo byłem ciekaw natomiast występu Opeth. O ile w klubach, gdzie grupa ma dużo czasu dla siebie koncerty niewątpliwie są przeżyciem, o tyle godzinny set to chyba zdecydowanie za krótko, aby pozostawić ogromne wrażenie. Niestety Opeth mnie rozczarował. Pomijając fakt, że Szwedzi od czasu wydania "Watershed” grają praktycznie ten sam zestaw kawałków, o tyle grają je według mnie na odpierdol. Niestety "Heir Apparent” był grany tak jakby ktoś na muzykach to wymusił. Podobnie "The Lotus Eater”, i "Leper Affinity”.  Jaśniejszymi punktami tego występu był zagrany w werwą "Ghost Of Perdition” oraz spokojniutki, śliczny "Closure”. Na zakończneie oczywiście nie mogło polecieć nic innego jak oklepane do bólu "Deliverance".

Katastrofa jednak miała dopiero nadejść. Mając w pamięci występ Testamentu na Metalmanii w 2007 roku liczyłem, że starzy thrashersi nie zawiodą. Srodze się przeliczyłem. Billy ryczał tak głośno, że zagłuszał instrumenty, gitary były pozbawione mocy, a utwory, które usłyszałem chyba już samym muzykom nie sprawiają przyjemności "The Preacher”, "Into The Pit”, "Ober The Wall”, "Burnt Offerings”, "Practice What You Preach”, "New Order”, "D.N.R.”, "3 Days In Darkness” czy "More Than Meets The Eye” - wszystko zagrane na jedno kopyto, kompletnie bez werwy. I co z tego, że scenicznie wyglądało to nieźle, skoro muzycznie było to poniżej katastrofy. To było zdecydowanie moja największe rozczarowanie festiwalu.

Na całe szczęście po Testamencie pojawił się Ulver, który zapewnił mi i mojemu otoczeniu potężną dawkę humoru. Pomijając fakt, że dopiero po 15 minutach zorientowaliśmy się, że już trwa koncert, to wizualizacje dobrane do mocno ambientowego koncertu były podstawą do dyskusji na temat zastosowania muzyki Ulver w życiu codziennym. Nazistowskie, archiwalne filmy, oko, taniec kobiety-ptaka, zebra, czarna postać, próbująca gwałcić kobietę - to się przewijało na telebimie. Trzeba jednak przyznać, że Ulver skutecznie zatarł złe wrażenie po gwiazdach wieczoru - muzyczne ukojenie dla uszu i intrygujące wizualizacje odebrałem pozytywnie. Z czystej ciekawości zostałem jeszcze jednym utworze Dark Funeral, ale jednostajna sieczka raczej nie rokowała dobrego koncertu, więc drugi dzień festiwalu mogłem uznać za zakończony. Oczywiście krótki rekonesans po namiotach plus ekspresowa dekonstrukcja wątroby były obowiązkiem każdego członka naszego obozu, więc i wieczór, choć krótki, to udany. Zastanawialiśmy się tylko, czy odgłosy, które dobiegały z daleka to jadący pociąg czy drugi set Ulver...

Sobota - 8 sierpnia

Dwudniowy skwar, niechęć do picia alkoholu, codziennie  to samo na śniadanie - to musiało się jakoś odbić. Postanowiłem wiec, że sobotni dzień rozpocznę dopiero koncertem The Faceless, zaś całe przedpołudnie spędzimy w najważniejszym punkcie festiwalu czyli na basenie - bądź co bądź opłacało się - w końcu najedzony, schłodzony, czysty, napatrzony na kobiece wdzięki mężczyzna jest najszczęśliwszy. Pełen więc entuzjazmu udałem się na występ The Faceless. Niestety mój entuzjazm szybko opadł, bo bardzo dobra gra muzyków została zagłuszona sceniczną beznadziejnością. Pokuszę się o stwierdzenie, że Amerykańscy tech-deathmetalowcy grali jakby ktoś wsadził im kołki w dupska. Sztywno, niemrawo, bez przekonania. Nawet gdy wokalista zaczął namawiać publikę by odśpiewała "sto lat” gitarzyście, to wyszła z tego jedna wielka żenada. Oczywiście poleciało trochę szlagierów w tym "Xenochtist”, "Ancient Covenant”, "An Autopsy”, "Coldly Calculated Design”, "Legion Of The Serpent”.

Następny koncert jaki dopiero zobaczyłem to deathmetalowe Hate Eternal. Zawsze uważałem Rutana za świetnego rzemieślnika, któremu do geniuszu dużo brakuje. Niestety - dało się zauważyć na scenie, że brakuje drugiego gitarzysty. Niby wszystko brzmiało potężnie, ale zdecydowanie za mało widowiskowo. W zasadzie po odegraniu "The Victorious Reign” i "Behold Judas” Rutanowi zabrakło asów w rękawie i zrobiła się z koncertu sieczka, która najzwyczajniej w świecie męczyła. Konieczne więc było udanie się do namiotu i czekanie na gwiazdy festiwalu, gdyż nie było sensu smażyć się na słońcu. Siedząc w spokoju, w odległości 15 minut od terenu festiwalu po raz pierwszy słyszałem jak dociera, a raczej dudni stamtąd muzyka. To Misery Index w tym czasie niszczył publiczność podobno rewelacyjnym koncertem.

Udało mi się natomiast dotrzeć na brytyjski Anaal Nathrakh, który dał naprawdę przyzwoity koncert, choć trochę zabrakło w głośnikach mocy. Poleciał głównie nowy stuff, choć publika doczekał się tez numeru z legendarnego "Codex Necro”. Po tym występie nie pozostało więc już innego jak czekać na Suffocation i Immortal – zamiast wiec oglądać Atrox udało się znaleźć opiekanego świniaka, którego bardzo szybko zabrakło. Na całe szczęście pieczone ziemniaki w mundurkach, z kapuchą kiszoną i boczkiem okazały się fantastycznym rozwiązaniem. Zawsze było to lepsze niż jedzono ze stoiska „McShit” lub Brutalburger (czyli hamburger ze wszystkim) za całe 3,5 kupona.

No i przyszła pora na gwiazdy. Pierwsze - Suffocation. Ku mojemu zaskoczeniu duża, ale nie ogromna publika, ale to co poleciało ze sceny dało się określić jako "moc i zniszczenie". "Liege Of Inveracity”, "Jesus Wept”, „"Catatonia”, "Infecting The Crypts”, "Effigy Of The Forgotten”, "Blood Oath”, "Come Hell Or High Priest” czy zagrany na bis “Thrones Of Blood” - to tylko niektóre tytuły. Suffocation świetnie się prezentowało na scenie i miało zdecydowanie najlepsze i najczystsze brzmienie spośród wszystkich grup na tym festiwalu. Naprawdę czułem jak mi pulsują flaki i naprawdę w tym momencie mało mnie interesowało, że nie poleciało w zasadzie nic z "Breeding The Spawn” czy samozwańczej płyty sprzed trzech lat. Suffocation rzeczywiście na koncertach wypada mocarnie i cały zespół to przedstawiciele zwierzęcej reprezentacji scenicznej.

Więcej obaw wiązałem z występem Immortal – czy to będzie odcinanie kuponów, czy dwóch gości umalowanych jak pandy da radę na scenie ? Czy w końcu niezbyt ciężki black metal oczaruje publikę? Powrót dla kasy czy też nie - Immortal pokazał klasę. Co więcej - był to jeden z najlepszych koncertów jakie w życiu widziałem. Zaczęli od "The Sun No Longer Rises” z płyty "Pure Holocaust” ot taki numer na rozgrzewkę. Potem jednak poleciały już niemal tylko kawałki z trzech ostatnich płyt  "Withstand The Fall Of Time”, "Solarfall”, "Damned In Black”, "One By One”, "Tyrants”, "Sons Of Northern Darkness”, genialne "Beyond The North Waves” czy wieńczący koncert, zagrany z impetem “Blashyrkh”. Zimne światła, plucie ogniem, kupa pirotechniki - to nie mogło się nie podobać. Publika, zarówno starsi i młodzi reagowali radośnie, a na rękach przekazywana była pluszowa panda, która w końcu została uwieczniona na telebimie. Poza tym Abbath w trakcie koncertu zrobił sobie przerwę na papierosa, a jego zachowanie sceniczne, podobnie z resztą jak Apollyona niejednokrotnie miało w sobie coś z komedii - Immortal to nie jest żadna szatańska horda - to prawdziwi szołmeni, którzy wiedzą na czym polega biznes muzyczny. Tym koncertem to dobitnie pokazali, serwując zdecydowanie najlepszy koncert tego festiwalu. I prawdę mówiąc mógłbym na tym koncercie zakończyć immprezę.

Koncert metalcorowego Wells Of Jericho także jednak należy zaliczyć do udanych (choć moja redakcyjna koleżanka twierdzi, że to była absolutna porażka z cyklu "akustyk zasnął"). Pomijając fakt, że wokalistka ma ograniczony zasób słów lubi sex jak koń owies i słowo "fuck” ścieliło się gęsto, to nie można odmówić muzykom animuszu i werwy włożonej w występ. Źle natomiast wypadł Marduk, który powoli zawiśnie w mojej gablotce najgorszych koncertowych grup świata zaraz obok Kataklysm. Niestety - Mortuus jest fatalnym frontmanem, a grupa prezentuje się na scenie mizernie, nawet jeśli muzyka jest przyzwoita. Cóż, Vader będzie miał słaby support na zbliżającej się trasie Blizkrieg po Polsce.

Ostatni festiwalowy dzień dobiegł końca – uczucia mieszane, ale Suffocation i Immortal na pewno zrekompensowały wszystkie inne niedociągnięcia. Powrót do namiotu, picie i jedzenie ostatków, ostatnie pogaduchy i spać. A o poranku pakowanie i odliczanie dni do kolejnej edycji festiwalu, która odbędzie się w dniach od 12 sierpnia do 14 przyszłego roku. Obowiązkowe zakupy w Albercie w Trutnov, seans z "Rejsem”, żurek w Polkowicach – to największe atrakcje podróży powrotnej.

Podsumowanie:

Jaki był ten festiwal? Chyba słabszy od ubiegłorocznej edycji. Zdecydowanie zbyt dużo zespołów rozczarowało, a i było to chyba mniej urozmaicone jeśli chodzi o gatunku. Gorsza też była organizacja. Po dwóch edycjach nadal nie wiem gdzie są prysznice. Mniej też było toi-toiów, ogródków piwnych. Organizatorzy dali prawdziwą plamę z odbiorem opasek, a i młoda ochrona wpuszczająca na festiwal pracowała zbyt opieszale powodując duże kolejki. Na plus natomiast trzeba zaliczyć gastronomie - niby podobna do ubiegłorocznej, ale chyba lepsza jakościowo, nie powodująca awarii żołądkowych. Pogoda na pewno też dopisała -  skóra schodząca z twarzy, czy bąble od oparzeń nie były rzadkością. Towarzysko jak zawsze wyśmienicie - muzycznie z lekkim jednak niedosytem. Oby XV edycja zatarła ten lekki niesmak.

Jakie występy mi się najbardziej podobały?

1. Immortal
2. Biohazard
3. Suffocation
4. Madball
5. Psycroptic
6. Pain

Jakie mnie się najmniej podobały?

1. Orphaned Land
2. Testament
3. The Faceless
4. Marduk
5. Opeth
6. Sadus
http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=77105


Komentarze
cross-bow : Kto w tym roku się wybiera i na co liczy najbardziej? :) Jak zawsze najlepsza...
Harlequin : eeeee,no atheisci muzycznie rewelka, ale czuć było napięcie pod scena...
Gizbern : Dla mnie najlepiej wypadły dwa zespoły na których najbardziej mi zależa...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły