Róg obfitości. Tak można określić ostatnie miesiące ubiegłego roku na niwie koncertowej w naszym kraju, a wspólna trasa brytyjsko-szwajcarskich weteranów była jednym z ostatnich akordów bardzo udanej koncertowo jesieni i zimy w Polsce. Jeśli zliczyć wszystkie dotychczasowe wizyty obu zespołów w Polsce otrzymamy całkiem imponującą liczbę kilkunastu występów, począwszy od już legendarnego dziś koncertu Samael w 1989 roku na festiwalu S'thrash'ydło czy występu Paradise Lost podczas festiwalu Metalmania w 1992 roku.
Dla obu grup czas bynajmniej się nie zatrzymał i na przestrzeni ostatnich dwóch dekad co najmniej kilka razy w wypadku obu zespołów odciskał on wyraźne piętno na tworzonej przez nich muzyce. Sytuacja z pozoru naturalna, ale w gruncie rzeczy pokazująca dużo mniej oczywiste, a dla fanów nie zawsze zrozumiałe zmagania muzyków w poszukiwaniu własnej tożsamości artystycznej. Tamten wieczór był bowiem dla mnie, częstego skądinąd bywalca koncertów Paradise Lost i Samael, kolejną próbą zmierzenia się z ich nową/starą artystyczną inkarnacją, co w wypadku Anglików jest o tyle pociągające, że ten zespół co najmniej od wydania w 1997 roku płyty „One Second” nieprzerwanie lawiruje, z różnym niestety skutkiem pomiędzy rozmaitymi estetykami szeroko pojętego metalu czy rocka gotyckiego. Pierwsza na scenie pojawiła się rodzima grupa Carnal, której całego występu jednak nie dane mi było zobaczyć. Sądząc jednak po dobrze przyjętym „More” z repertuaru Sisters of Mercy, koncert stołecznego zespołu nieźle wywiązał się z niewdzięcznej nieco roli tych, którzy na scenie pojawiają się jako pierwsi.
Odkąd pamiętam Vorph i Xytras posiadają w Polsce bardzo liczne grono oddanych fanów. Zaryzykuję stwierdzenie, że Samael pomimo muzycznych roszad na przestrzeni lat 90. pozostał jednym z najbardziej popularnych zespołów black metalowych w naszym kraju. Osobna sprawa, że owe grono, choć liczne, nie jest by rzecz personalnie stałe. Starsi fani ubywają, na ich miejscu pojawiają się nowi entuzjaści, zawsze wypełniający po brzegi sale, w których Samael występuje. Muzyka ewoluuje, gusta się zmieniają, a występy Samael wciąż cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem. Nie inaczej było tamtego wieczoru w krakowskim klubie Studio. Rozpoczęli od utworu „Rain”, otwierającego płytę „Passage”. W zasadzie podaruję sobie i innym pisanie o swoim stosunku do ostatnich płyt Szwajcarów, interesujące jednak, że podczas trasy de facto promującej ostatnie wydawnictwo grupy, płytę „Above”, pojawił się wyłącznie jeden utwór, mianowicie „Black Hole”. Przeciwnie rzecz się miała z poprzednią płytą „Solar Soul”, dużo obficiej zaprezentowaną tamtego wieczoru. Na straconej pozycji stałby ten, kto oczekiwałby od Samael przekroju przez klasyczne nagrania grupy. Mocno przearanżowana na modle obecnych dokonań zespołu wersja „Into the Pentagram” z debiutanckiej płyty Szwajcarów przepełniła czarę goryczy. Z dawnej magii tego utworu pozostał chyba wyłącznie sam tytuł. Całość przypominała raczej bardzo kiepski mariaż pseudoindustrialnego, naiwnego łomotu, pozbawionego pierwotnej pasji i wściekłości. W odpustową estetykę tego utworu idealnie wpasowały się również „Baphomet's Throne” oraz „Ceremony of Opposites”. O ile jednak w wypadku tych dwóch wspomnianych, było to do przewidzenia, o tyle w wypadku „Into the Pentagram” była to już zwyczajna profanacja. Całość, tego bardzo przeciętnego występu zamykało „The Ones Who Came Before”. Oddając sprawiedliwość Samael powinienem wspomnieć o znakomitych światłach i niezłych wizualizacjach, dobrym pod względem akustycznym i przejrzystym brzmieniu. Niestety to chyba jedyne pozytywne aspekty występu tego zespołu, którego muzyka bezpowrotnie oddaliła się od tego, co kilkanaście lat temu prezentowała. Nie mam oczywiście na myśli tych najbardziej wymiernych i namacalnych wyznaczników tego co obecnie prezentuje Samael, ale o to co wymyka się takiemu opisowi, o uczucia i dawną magię, niezależnie niejako od sposobów w jaki się je wywołuje. Chciałbym jednak podkreślić, iż w swoim późniejszym, elektronicznym obliczu Szwajcarzy potrafili jeszcze kilka lat temu przenieść dawne, pierwotne emocje na scenę, mimo że posługiwali się już zgoła nowoczesnymi narzędziami. Dzisiaj natomiast, czy ściślej tamtego wieczoru otrzymałem wprawdzie efektownie opakowany produkt, w środku jednak pusty i pozbawiony jakiejś iskry, dzięki której wciąż chciałbym do niego wracać. Dlatego właśnie, patrząc z dzisiejszej perspektywy na całokształt twórczości Samael nie wiem ile w tym wszystkim jest faktycznej wartości muzycznej, a ile jedynie starego sentymentu, który pchnął z pewnością wiele osób na ten koncert. Przychylałbym się jednak do drugiej ewentualności. Nie mam natomiast wątpliwości, że 15 czy tym bardziej 20 lat temu marka tego zespołu znaczyła dużo, dużo więcej niż tylko dźwięki, nawet zręcznie ze sobą poukładane i uzupełnione efektowną oprawą wizualną. To był chyba mój ostatni koncert Samael. Więcej niestety nie mam ochoty ich oglądać.
Przed występem Paradise Lost towarzyszyły mi do pewnego stopnia podobne obawy, jak przed koncertem Samael. I to w zasadzie podwójne. Z powodów osobistych część trasy musiał opuścić założyciel i główny kompozytor angielskiej grupy Greg Mackintosh, po drugie na przestrzeni ostatnich kilku lat fatalna forma wokalna Nicka Holmesa zdążyła już kilka razy przekroczyć granicę przyzwoitości i rozłożyć nawet najlepsze występy. Ot Paradise Lost stał się zespołem, który nieźle wprawdzie radzi sobie w studio, niestety wobec stałej niedyspozycji wokalnej swojego frontmana sukcesywnie zawodzi podczas koncertów.
Rozpoczęli od „Rise of Denial” z wydanej kilka miesięcy wcześniej, bardzo udanej płyty „Faith Divides Us, Death Unites Us”. W przeciwieństwie do występu Samael, Anglicy oparli swój występ przede wszystkim na utworach z nowej płyty. Poza wspomnianym wyżej, zagrali również „First Light”, „Frailty”, „I Remain”, czy wreszcie utwór tytułowy. Zabrakło niestety akcentów ze znakomitego albumu „Icon” czy kontrowersyjnej dla wielu fanów, choć równie wartościowej płyty „Host”. Podobnie, co zresztą od wielu lat jest już tradycją podczas koncertów Paradise Lost, całkowicie pominięte zostały pierwsze dwie płyty angielskiej grupy. Spośród najstarszych nagrań na setliście znalazły się natomiast klasyczne kompozycje – „As I Die” oraz „Pity the Sadness”. Naturalnie nie zabrakło dwóch hitów z przebojowej „Draconian Times”, mianowicie „The Last Time” oraz „Enchantment”. Ponadto „The Enemy” i „Requiem” z przedostatniej studyjnej płyty oraz „Erased”, którego obecność zaskoczyła chyba nie tylko niżej podpisanego. Jak zawsze elektryzujące „One Second” czy zagrany na sam koniec „Say Just Words”. Tyle jeśli chodzi o kronikarską skrupulatność. Set zatem, mimo programowego pominięcia najstarszych nagrań, czy równie wyczekiwanych z „Icon”, był bardzo przekrojowy, a sam dobór utworów jak najbardziej trafiony. Wobec wcześniejszych obaw, nieobecność Grega Mackintosha była, co zrozumiałe odczuwalna. Wprawdzie występujący w jego zastępstwie Milly Evan radził sobie całkiem nieźle, to wypada przyznać, że nawet najlepsze umiejętności techniczne nie zastąpią scenicznego obycia czy tym bardziej charyzmy Mackintosha. Pozytywnie zaskoczył Holmes, chociaż wciąż daleko mu było do tego, co kiedyś prezentował. W wielu miejscach, być może świadomy swoich obecnych możliwości, pofolgował z dobrym skądinąd skutkiem najwyższym rejestrom swojego głosu. Z początku było to dziwne, zwłaszcza w tych najbardziej znanych kompozycjach, ostatecznie jednak, sądzę, że Nick dużo zyskał w ostatecznej ocenie swojej dyspozycji tamtego wieczoru. Podsumowując, dobry, chwilami nawet bardzo dobry koncert. Z pewnością najlepszy jaki widziałem w ich wykonaniu w przeciągu ostatnich mniej więcej 3 lat. Wypada jedynie życzyć ekipie Grega Mackintosha utrzymania takiej zwyżkującej tendencji.
Paradise Lost to odważny i dojrzały zespół, umiejętnie operujący stylistycznymi woltami, bez popadania w tandetę. Również, co szczególnie istotne w ramach jednego występu, gdzie z takiego stylistycznego amalgamatu wcale nie jest łatwo zaprezentować dzieło jednolite, a zarazem nietracące w wypadku konkretnych kompozycji swojej partykularnej tożsamości. Od najstarszych kompozycji Anglików, po te pochodzące z ostatniej płyty, wszystko zabrzmiało wyjątkowo spójnie i jednocześnie selektywnie. Czas dzielący „Shades of God” czy nawet „Draconian Times” a ostatnie dwie płyty Paradise Lost, nie utonął w opresywnym i bezsensownie narzuconym brzmieniu, rugującym cały w zasadzie artystyczny rozwój zespołu. Koncert bezpośrednio poprzedzający występ Anglików był tego aż nazbyt wyraźnym potwierdzeniem.
Pozytywnym aspektem tego wieczoru była również frekwencja. Mimo że bilety kosztowały blisko 100 zł, a same koncerty odbywały się w środku tygodnia, publiczność zarówno w Warszawie, jak i dzień później w Krakowie zdecydowanie dopisała. W Polsce wciąż jest duże zapotrzebowanie na Samael i Paradise Lost.
http://www.darkplanet.pl/gallery/photo/84454