Mogę odhaczyć pozycję "zobaczyć koncert The Sisters Of Mercy na żywo" na mojej "liście życzeń". Formacja kultowa, "zniszczyła" życie wielu pokoleniom młodych słuchaczy, wpisując się również na trwałe w moją pamięć piosenkami - ikonami jak "Temple Of Love". Zobaczyć ich na żywo miało być niezapomnianym przeżyciem, na ten koncert czekałam ładnych parę lat, gdyż kiedy Siostry odwiedziły Polskę po raz pierwszy w 1991 roku, byłam jeszcze zbyt smarkata aby docenić to nietuzinkowe wydarzenie. Gdy 30 marca, po kilku godzinach jazdy samochodem, pojawiłam się w warszawskiej Stodole, byłam lekko znużona ale i niesamowicie podekscytowana.
Klub wypełniały "dzikie tłumy", jak to na wyprzedany koncert przystało. Fani wypełniali niemal każdy zakątek Stodoły a obsługa przy barze miała pełne ręce roboty. Zewsząd dobiegały szmery zniecierpliwionego tłumu, gdyż Siostry nie miały chyba w planach miłosierdzia na ten wieczór, gdyż kazały czekać na siebie prawie pół godziny. Zanim usłyszeliśmy pierwsze takty "Ribbons" scenę spowiły kłęby dymu, które skutecznie zasłoniły pojawiających się muzyków. Przez pierwsze 3-4 utwory nie dość, że nie było nic widać, gdyż oświetlenie ustawione było tak, że podświetlało muzyków od tyłu, oślepiając jednocześnie widownię, to kiepsko było również słychać i tak "Crash And Burn" i "Train" przeszły bez większego echa. Nagłośnienie szwankowało, dopiero w okolicach "Alice" czy "Flood I" zostało poprawione i dało się słyszeć nieco więcej niż Dr. Avalancha, gitary "wyszły na przody" niestety dopiero pod koniec koncertu. Jednak lepiej późno niż wcale, dzięki czemu bisy, których było aż 2, reprezentowane przez "Something Fast", "Vision Thing" i "Lucretia" zabrzmiały nadzwyczaj dobrze. Moje serce podskoczyło w żywszych uderzeniach przy "Top Nite Out", gdzie bezbłędne potyczki gitarowe Bena Christo i Chrisa Maya wzburzyły krew w żyłach niejednego słuchacza i wzbudziły salwę oklasków. I było już tak do końca, czyli przez niestety jeden jedyny utwór, niekwestionowany hymn gotyckiego rocka "Temple Of Love". Szkoda, że koncert nie zaczął się w tym momencie kiedy się skończył, gdyż nawet nie wylewny zwykle Andrew Eldritch wydawał się trochę bardziej poruszony.
Jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził, ale uważam, że setlista była dobrana bardzo dobrze, nie zabrakło wielkich pewniaków jak "The Corrosion" czy "Dominion", zespół zaskoczył swoich fanów prezentując "Mariane". W momencie kiedy piszę tą relację, mam dość mieszane uczucia jeśli chodzi o koncert Sistersów. Z jednej strony spełniło się jedno z marzeń, które były w tak zwanej strefie mało prawdopodobnych, z drugiej strony spodziewałam się jednak czegoś więcej po legendzie. Można by narzekać na słaby kontakt Eldritcha z publicznością, gdyby było to coś niezwykłego, przecież to jedna z "najmroczniejszych" i najbardziej ekscentrycznych postaci światka gotyckiego. Starzy wyjadacze, Ci którzy wychowali się na Siostrach i widzieli ich koncerty w latach 90 przyznaliby, że i tak Andrew mało "gwiazdorzył". Natomiast kontakt publiczności z zespołem był rewelacyjny. Fani entuzjastycznie reagowali na kolejne, rozbrzmiewające w murach Stodoły utwory, często gęsto sami wyśpiewując całe zwrotki. Na szczęście obaj gitarzyści tryskali nadmiarem energii, skacząc i biegając po scenie rozwiewali obłoki gęstego dymu.
Podsumowując, dobrze było być na koncercie legendy gotyckiego rocka, świetnie było usłyszeć kultowe kawałki na żywo, jednak cała otoczka pozostawiała wiele do życzenia i do końca sama nie wiem czy mam winić za to siebie, mającą zbyt wygórowane wymagania, klub - który mógłby się bardziej postarać o lepsze nagłośnienie czy sam zespół, który mógłby się magicznie odmłodzić i zagrać tak jak kiedyś.