Pod koniec listopada pogoda przypomina bosą i zmarzniętą dziewczynę, uciekającą przed chłodem w ciepło gasnących kolorów liści. Stałem na przystanku ze swoim sześcioletnim synkiem i czekałem na autobus. Wokoło nas przepływały skulone i zmarznięte sylwetki innych ludzi, podobne do nieruchomych brył, z wnętrza których buchała zamarzająca para. Śliski i lepki szron okleił wszystko wokoło, odpychając zdradziecko podeszwy butów i chwytając rękawiczki, które za bardzo zbliżały się do metalowych powierzchni barierek.
Autobus nie nadjeżdżał. Bardziej znudzony niż zmarznięty chłopiec spojrzał na mnie zza niewielkiego obłoku pary i zapytał:
- Długo jeszcze?
Powoli odwróciłem głowę w jego stronę, krusząc zamarznięty szalik i mięśnie szyi. Poczułem jak na zaroście pod nosem, zebrała się cieniutka warstewka lodu.
Popatrzyłem no swojego synka i w myślach obliczałem minuty.
- Już niedługo.
Mógłbym powiedzieć cokolwiek. Dla niego każada sekunda ciągnęła się jak „zawsze”.
- Czyli ile?
- Pięć minut.
- Pięć minut to dużo?
Cóż miałem odpowiedzieć?
- Widzisz, pięć minut zabawy to prawie nic. Ale pięć minut mycia zębów, to nieskończoność niemożliwa do przeżycia. Rozumiesz?
- Tak.
Jak zwykle mnie zaskoczył. Naprawdę to rozumie, czy po prostu przejął schemat podpatrzony w relacjach między dorosłymi.
- Długo jeszcze?
Wiara w jego dzieciństwo powróciła do mnie. Jednak rozumie tyle co i ja.
- Jeszcze chwilę.
- Dlaczego tak długo?
Doskonałe pytanie. Czy istnieje ktokolwiek na świecie, który znajdzie na nie odpowiedź? Dlaczego autobus musi czekać tak długo, aby wreszcie pojawić się na horyzoncie?
- Autobus odbywa długą i niebezpieczną podróż – zacząłem odpowiadać – zanim dotrze do nas. Kluczy labiryntem ulic naszego miasta, aby wreszcie odnaleźć właściwą drogę.
- Czy można mu jakoś pomóc?
Chłopiec patrzył na mnie, zadzierając głowę i odchylając się do tyłu. Łamiąc zamarznięte spodnie i krzywiąc się gdy czułem ich zimny dotyk na gołej skórze nogi, ukucnąłem przy nim i spojrzałem wprost w wyczekujące odpowiedzi oczy.
- Można tylko czekać. Chciałbym żeby już przyjechał, ale nie mogę nic zrobić więcej ponadto, co już robię. Czasami dla zabicie czasu sprawdzam, ile jeszcze czasu pozostało do przyjazdu, ale nieważne ile razy ten czas sprawdzę. Autobus nie przyjedzie wcześniej.
- A czy przyjedzie?
- Nie wiem – powiedziałem prawdę – mam nadzieję, że tak.
- A jak nie przyjedzie?
- Wtedy pójdziemy na piechotę. - Do domu mieliśmy niezły kawał drogi. Perspektywa dwugodzinnego marszu, nie napawała mnie optymizmem.
- A dom jest daleko?
- Tak, bardzo. Mam nadzieję, że autobus przyjedzie.
Mój synek zamyślił się. A może zwyczajnie znudziło mu się stanie w miejscu. Poszedł męczyć płytę chodnikową, która na swoje nieszczęście pokryła się cieniutką warstwą lodu. Doskonała ślizgawka. Patrzyłem jak mały brzdąc rozpędza się, w decydującej chwili rozrzuca ręce w bok i łapie równowagę sunąc do przodu.
- Nie pilnuje go pan? - usłyszałem pełne zmarzniętej dezaprobaty pytanie. Odwróciłem się i zobaczyłem starszego pana, w kapeluszu, z odstającymi i strasznie czerwonymi uszami. Mierzył mnie wzrokiem i co chwilę oglądał się, chcąc dać do zrozumienia, że czuwa nad pozbawionym opieki dzieckiem. Jak na zlecenie tajemniczej siły, los podłożył synkowi nogę i ten wywrócił się.
- Widzi pan? Tak się kończą takie zabawy!
Starszy mężczyzna kręcąc głową odwrócił się ode mnie i podszedł do mojego syna. Pochylił się nad nim i postawił go na nogi. Otrzepał kurtkę z niewidzialnego brudu i zaczął prowadzić w moją stronę. Chłopiec dał się odprowadzić, złapał mnie za rękę i powiedział:
- Ten pan jest jak autobus, który przyjeżdża. Pomógł mi wstać, wiesz? Gdyby nie on, musiałbym zrobić to sam. Ale ty jesteś jak czas. Kiedy cię nie ma, wszystko jest głupie.
Mężczyzna pokręcił tylko głową i powiedział coś o nieodpowiedzialności.
- Podziękuj temu panu – powiedziałem trochę głośniej, aby udobruchać starszego pana.
- Po co? - spytał synek mój – czy ty dziękujesz autobusowi za to, że przyjechał?
I wiecie co? Od dzisiaj zacząłem to robić. Zawsze dziękuję za to, że autobus przyjechał.