Edge Of Sanity poznałem po „The Spectral Sorrows” i natychmiast oszalałem na ich punkcie. Słuchałem tego zapamiętale i w ogóle mi się nie nudziło. Nie dziwne jednak, że na następną płytę czekałem z niecierpliwością i kupiłem ją natychmiast po wydaniu. Choć apetyt był duży i poprzeczka podniesiona wysoko to „Purgatory Afterglow” nie zawiódł mnie ani troszeczkę. Wręcz przeciwnie, ta płyta całkowicie mnie pochłonęła i spowodowała, że na następny długi czas zacząłem uważać Edge Of Sanity za swój ulubiony zespół.
Encyklopedia „The Metal Archives” podaje, że pierwotnie miał być to materiał na dwie EPki prezentujące dwa oblicza Edge Of Sanity, czyli to bardziej klasyczne heavy i mocniejsze death. Na szczęście jednak wytwórnia Black Mark odwiodła ich od tego obawiając się klapy sprzedażowej. Tak więc album został zmontowany z dwóch odrębnych koncepcji muzycznych i faktycznie utwory na nim zawarte są bardzo różnorodne. Mi jednak absolutnie w niczym to nie przeszkadza, a właściwie to jest dokładnie odwrotnie. Płyta przez to jest wyjątkowo atrakcyjna. Co chwilę pojawia się kolejny kiler zupełnie inny od poprzedniego, a łączy je, oprócz pewnych cech wspólnych dla zespołu, to, że wszystkie są po prostu wyśmienite.
Te cechy wspólne to kozackie gitary i wokal. Może to granie nie jest ani bardzo brutalne, ani skomplikowane technicznie, czy naszpikowane wirtuozerskimi popisami, ale jest bardzo porywające, a poszczególne zagrywki wchodzą wprost idealnie. Tu aż roi się od takich fajnych melodyjek, które świetnie splatają się z partiami wokalnymi. To samo właśnie dotyczy śpiewu. Głównie hiciarskich refrenów, ale również głosu poza refrenami. Czy zdarty growling, czy czysty śpiew, wszystko wychodzi fantastycznie. „Purgatory Afterglow” to po prostu majstersztyk kompozycyjny i to jest największy atut tej muzyki.
Zaczyna się delikatnie i ten pierwszy „Twilight” ma swój tajemniczy klimat. Rzecz dzieje się w mistycznym świecie tańczących duchów, które bohater obserwuje z przerażeniem połączonym z fascynacją. To jest najdłuższy kawałek, trwa prawie osiem minut, a w środku też ma taki spokojny, ale niepokojący fragment. Całościowo jednak jest to zajebiste uderzenie z super refrenem: „Oh, I’m in the twilight world tonight…” Tak samo zresztą jak wchodzący z hukiem drugi „Of Darksome Origin”: „Of darksome origin, bring life to the dead.” Masakra.
„Blood – Colored” zaczyna się tak właśnie heavymetalowo z czystym wokalem, ale potem się rozkręca i znowu jest jazda: „The X-machines just wiped away all life. The blood – colored sky”. Warto jednak podkreślić, że te momenty czysto śpiewane też są bardzo fajne i nadają kolorytu, a nie psują kawałek. Podobnie rzecz się ma w „Black Tears”
Nie wymienię tu wszystkich numerów, co nie znaczy, że nie warto ich posłuchać. Ta płyta nie ma słabszych fragmentów, ma tylko lepsze. Ja wyjątkowo lubię jeszcze „Velvet Dreams” - utwór bardzo dobry wokalnie.
Końcówka jest już trochę inna. Już przedostatni „The Sinner And The Sadness” jest taki bardziej toporny, ale prawdziwym wynalazkiem jest dopiero zamykający całość „Song Of Sirens” z wręcz noiseową, gnuśną i walcowatą atmosferą.
Co tu dużo opowiadać, to trzeba przeżyć samemu. Nie wiem czy wszyscy podzielą mój entuzjazm, ale dwadzieścia lat po tym jak się tym jarałem wciąż czuję tą moc i płyta wydaje mi się całkiem świeża. Kto nie zna polecam się przekonać.
Album poświęcony jest pamięci Kurta Cobaina.
Tracklista:
01. Twilight
02. Of Darksome Origin
03. Blood-Colored
04. Silent
05. Black Tears
06. Elegy
07. Velvet Dreams
08. Enter Chaos
09. Sinner And Sadness
10. Song Of Sirens
Wydawca: Black Mark Production (1994)
Ocena szkolna: 5+
leprosy : Ciężko jest dyskutować o płytach kapeli która miała dar trzymania...
lord_setherial : Aż sobie sam odświeżę. Wieki nie słuchałem ;)
zsamot : Wujas - jak zawsze recka ujmująca szczerym przekazem. Do płyt muszę...