Trzy lata po „Welcome To The Morbid Reich” Vader nadszedł ze swoim dziesiątym pełnometrażowym krążkiem. Tym razem obyło się bez rewolucji w składzie, choć do jednej zmiany doszło. Po dwóch albumach z gry w Vader zrezygnował Paul, a na jego miejscu pojawił się młody angielski perkusista James Steward, który przyszedł na świat kiedy Peter nagrywał „Morbid Reich”. Absolutnie nie można jednak mu nic zarzucić, bo na „Tibi Et Igni” demoluje blastami jak to w Vaderze przystało. W ogóle cała płyta jest powalająca i nawiązuje do najlepszych czasów zespołu.
Łaciński tytuł oznacza: „Przeczytaj i spal”. Bardzo trafnie dobrany, ponieważ ogień na całej płycie wiedzie dominująca rolę. Piekielny ogień oczywiście. Infernalne podziemia, wypluwające przez swoją bramę wszelkiego rodzaju plugastwa, które pustoszą ziemię i niebiosa, okrywając je całunem ciemności, stanowią główny temat tekstów. To wszystko obrazuje okładka i cała bogato zdobiona oprawa digipacka. Również koncertowe zdjęcia obfitują w ogień. Płytę kupiłem podczas koncertu w Stodole w ramach trasy ją promującej i tam również nie brakowało fajerwerków. Wszystko to ma więc swoją spójną koncepcję i zostało dokładnie dopracowane. Najważniejsze jednak, że to samo można powiedzieć o muzyce, która zachwyca zegarmistrzowską precyzją w każdej swojej sekundzie.
To jest ognisty czołg, który przetacza się po ziemskim padole i pozostawia po sobie spalone zgliszcza. Spod takiej nawałnicy gitarowego szaleństwa i perkusyjnego armagedonu nie można się uratować. Vader napierdala jak za starych dobrych czasów, aż serce rośnie. Jest tu wszystko czego można by sobie było zażyczyć, a nawet jeszcze więcej. Przede wszystkim oszałamiająca szybkość i powykręcane solówki, świetny, zdarty i całkiem zrozumiały wokal, elektryzujące kompozycje i wspomniany już piekielny klimat. Trzeba jednak dodać, że „Tibi Et Igni” to płyta, jak na Vader, wyjątkowo długa i całkiem zróżnicowana. Są tu zwolnienia, orkiestralne introdukcje, niemalże rockowe, porywające zagrywki, deklamacje. Do tego są takie siarczyste podkreślniki wokalu kojarzące mi się trochę z Deicide. Tak więc dużo tu dodatkowych smaczków czyniących ten materiał jeszcze ciekawszym i bardziej wartościowym. Ale cały czas jest moc. To jest potężna muzyka i ta potęga bije od Vader niezależnie od tego czy właśnie rozkurwiają okolicę czy, jak na przykład w ostatnim „The End”, walcują teren wolniejszymi dźwiękami.
Po programie podstawowym jest jeszcze deser w postaci dwóch bonus tracków. Pierwszy to nowa wersja jednego z najstarszych utworów Vader „Necropolis”, który znalazł się na pierwszym demie „Live In Decay” w 1988 roku. Ten śpiewany po polsku kawałek wypada po prostu znakomicie i mimo świetności całego poprzedniego materiału, zawsze czekam na ten moment. Drugi dodatek to cover niemieckiego zespołu Das Ich. Vader w przeszłości nie raz już potrafił zaskoczyć i również tym razem zrobił coś zupełnie nietypowego. Das Ich jest bowiem zespołem industrialnym i niemieckojęzycznym. To pierwszy raz kiedy Peter śpiewa po niemiecku, ale nie pierwszy kiedy wziął się za taki niestereotypowy materiał. Skojarzenia od razu idą w kierunku „ I Feel You” Depeche Mode. Nie jest to jakieś szczególnie porywające, ale jako ciekawostka na koniec może być.
Podsumowując, nie można nie zauważyć, że Vader znów jest wielki i w świetnej formie. Mam nadzieję, że wszystkie zawirowania są już za Peterem i znalazł ludzi, z którymi na dłużej będzie siał spustoszenie po wszystkich zakątkach naszego kulistego padołu. Tego mu życzę z całego serca. Oby tak dalej!
Tracklista:
01. Go To Hell
02. Where Angels Weep
03. Armada On Fire
04. Triumph Of Death
05. Hexenkessel
06. Abandon All Hope
07. Worms Of Eden
08. The Eye Of The Abyss
09. Light Reaper
10. The End
11. Necropolis
12. Des Satans Neue Kleider (Das Ich cover)
Wydawca: Nuclear Blast Records (2014)
Ocena szkolna: 5
zsamot : Stanowczo wolę poprzednią płytę, ale cieszy obecna kondycja kapeli...