Parlament od kompletnego remontu nie jest klubem, w którym często się bywa. W zamierzchłych czasach były tam cykliczne imprezy ściągające hordy miłośników ciężkiego grania, teraz od wielkiego dzwonu można tam iść na dobry koncert. W miejscu, gdzie kiedyś obejrzeć można było walkę na miecze, czarno-białego Draculę czy porządnie poskakać przy metalu, teraz zainstalowano typowo dyskotekowy sprzęt i stroboskopową kulę, a ściany pokryto graffiti. Na szczęście dobre czasy niekiedy wracają i na koncercie Riverside okazało się, że ze sprzętu umilającego życie fanom r'n'b i popu można zrobić naprawdę dobry użytek (niczego fanom wymienionych gatunków muzycznych nie ujmując).
Nie wiem, na ile ludzie zwracają zwykle uwagę na światło na koncercie. Fotografowie zwracają i najczęściej przeklinają je w każdy możliwy sposób, reszta standardowych zjadaczy chleba chyba nie przywiązuje do tego elementu aż tak wielkiej wagi póki widać, co się na scenie dzieje. O światłach na Riverside nie można jednak nie wspomnieć, bo były po prostu bajeczne.
Wyobraźcie sobie, że stoicie w klubie na parkiecie, przed sceną, wokół wysokie antresole ze stolikami. W rączce piwko, wokół znajomi bliżsi i dalsi, ludzi ogółem sporo, ale nie tyle, żeby się co chwila o kogoś obijać. Sytuacja idealna. Jest stosunkowo jasno, w tle leci muzyczka a'la amerykańskie lata 50-te. Nagle w muzykę wkrada się szum zakłóceń, który ją w kilka chwil zagłusza. Światła przygasają pulsacyjnie, aż w końcu robi się ciemno. Szum przechodzi w dźwięk, a na scenie zaczynają się wśród oklasków pojawiać kolejni muzycy. Wraz z początkiem właściwej melodii scena podświetla się żywą zielenią - za perkusją znajduje się półkolisty metalowy stelaż, a wokół niego prostokąty świateł zmieniających kolor. Na razie są zielone, potem staną się niebieskie… może tylko róż nie był najlepszym wyborem w gamie. Perkusja tonie w zieleni, tak samo gitarzysta i klawiszowiec.
W trakcie pierwszej piosenki za zespołem zaczynają dziać się cuda. Dodatkowe światła u góry są ruchome i puszczają na ścianach, publice i ponad zespołem jasne, ruchome wzory - geometryczne, celtyckie, zbiory wirujących punktów. Efekt jest tak zachwycający, że samo patrzenie jest już dostatecznie satysfakcjonujące, da radę przeżyć nawet fakt, że światło raz na jakiś czas przez ułamek sekundy świeci oślepiająco prosto w oczy.
I teraz w tej feerii barw zaczynacie naprawdę doceniać dźwięk. Muzyka jest głośna i wszechobecna, wypełnia każdy kąt klubu i każdą komórkę ciała. Riverside to zespół, przy którym publika nie rozmawia, tylko oczarowana słucha. To zespół przy którym człowiek obracając się w prawo widzi młodszych nastolatków naśladujących Stevena Wilsona, a obracając się w prawo napotyka ludzi koło pięćdziesiątki - i wszyscy oni bawią się tak samo dobrze.
Z początku wydawało mi się, że nagłośnienie Parlamentu było odrobinę za duże, ale już po pierwszej piosence zaczęła cieszyć mnie ilość decybeli, przy której słychać każdy instrument. Nawet wokal Mariusza Dudy nie przeszkadzał, a nie jestem fanką barwy jego głosu. Zespół grał mocno, dużo ciężej niż przy ostatniej wizycie w Trójmieście, i zdecydowanie wyszło mu to na dobre. Widać i słychać było, że nie mamy przed sobą kolejnej wersji Porcupine Tree, a odrębną grupę stojącą mocno na nogach i mającą pomysł na siebie. Trudno przy gatunku muzycznym prezentowanym przez Riverside uniknąć porównań z bandą jeżozwierzy, a zgadzam się w pełni ze Stevenem Wilsonem w tym, że słuchanie zespołów inspirowanych twórczością PT jest najzwyczajniej świecie nudne. Nudne, bo wtórne, i to był jedyny zarzut, jaki rok temu wysuwałam nieśmiało względem Riverside. Z radością stwierdzam, że zarzut ten wygasł, sprawa się przedawniła i jest już nieaktualna.
Po każdym koncercie Riverside dostaję fazy na słuchanie go w kółko, i również tym razem tak się stało. Riverside sam w sobie na żywo jest perfekcyjny, a z gdańskimi efektami świetlnymi wypadł wręcz oszałamiająco. Panowie na scenie są bardzo statyczni (umówmy się zresztą, że nie są od tego, żeby latali po scenie bez koszulek i pogowali oblani świńską krwią) i światła dodały życia koncertowi, którego zwykle dużo lepiej się słucha niż ogląda.
Po świetnym "02 Panic Room" i "Second Life Syndrome" pojawiło się zagrane na gitarze akustycznej "In Two Minds", jedna z perełek wieczoru. Magiczny moment i wspaniałe wykonanie były wstępem do nowego repertuaru, po niedługim czasie publika mogła więc zacząć delektować się nowymi kawałkami z albumu "Anno Domini High Definition". "Hyperactive", "Driven To Destruction", "Egoist Hedonist", "Left Out", "Hybrid Times" - nie zabrakło chyba żadnego utworu z "ADHD". Każdy zagrany świetnie, dopracowany do stanu bliskiego perfekcji. Bisy były dwa, w tym "Rapid Eye Movement", na który miałam gasnącą już nadzieję. A jednak się doczekałam, była to ostatnia piosenka tego wieczoru. W trakcie koncertu na dodatkową uwagę zasłużył klawiszowiec Michał Łapaj - poza samą swoją osobą (ujął ze sceny towarzyszące mi przedstawicielki płci pięknej) dał popis niezwykłego kunsztu muzycznego.
Bez supportu rozgrzewającego
publikę i bez niepotrzebnego gwiazdorstwa Riverside po raz kolejny udowodnili,
że można dać niezwykły, klimatyczny koncert. To mistrzowie w swoim fachu, wychodzący
na scenę po to, żeby grać. Muzyka to ich żywioł i choć panowie typowego ADHD
chyba nie mają, to zdaje się, że znaleźli własną jego definicję. I chwała im za
to.