Do końca imprezy pod tym kątem zrobiło się mimo wszystko trochę lepiej, ale nie na tyle, żeby organizator uniknął popadnięcia w koszta. Sytuacja w tym względzie przebiła nawet poprzedni koncert Malevolent w Krakowie na trasie z Bolt Thrower, na którym też nie było tak dużo ludzi, jak powinno, ale sytuacja mimo wszystko (w porównaniu do tego koncertu) mieściła się wtedy w normie.
Na marginesie dodam, że ostatnią osobą, którą spodziewałbym się zobaczyć pod klubem, był znany pod różnymi ksywkami Taliban aka Dżin, czyli znany z niemieckich festiwali człowiek w turbanie. A jednak!
Ze sporym opóźnieniem zaczął rozgrzewający na tym koncercie krakowski Whorehouse. Zaprezentowali na żywo swoją świeżo wydaną debiutancką płytę, z której utwory tu i ówdzie można już było usłyszeć na ich koncertach i wcześniej wydanych demówkach. Ostatni raz widziałem ich już dobrych parę lat temu i tym razem wypadli też zdecydowanie pozytywnie. Żywiołowy thrash metal w ich wykonaniu sprawdza się na żywo naprawdę dobrze. Wreszcie pierwsza płyta - jak mówił sam wokalista - do kupienia w dobrych sklepach muzycznych.
W przerwie obowiązkowa wizyta w ogródku piwnym, w którym pojawiły się na plakatach niepokojącej treści informacje - "Uwaga na spadające kasztany". No cóż, kwestie bezpieczeństwa na pierwszym miejscu. Po chwili konsternacji przekonani, że wchodzimy na "włoskie cośtam", okazało się, że na scenie jest już Armagedon. Ilość puszczonych ze sceny (ale i z publiki) słów "napierdalać" ("mamy napierdalać?", "będziecie napierdalać?" etc.) we wszelkich możliwych konfiguracjach zdecydowanie przekroczyła średnią dla normalnego koncertu. Niemniej jednak ten okazał się naprawdę udany. Grali kawałki z wydanej w lutym, bardzo dobrej płyty "Death Then Nothing", ale nie zabrakło oczywiście rzeczy z ich pierwszego materiału, który mimo wszystko wywoływał większe poruszenie w publice, co akurat jest zupełnie zrozumiałe. W końcu jakby nie patrzeć, był to powrót po 15 latach!
Kolejny zespół to The Modern Age Slavery aus Italia. Nie znałem wcześniej ich twórczości, także nie wiedziałem, czego się specjalnie spodziewać. Pierwsze utwory trochę rozjaśniły sytuację. Oczywiście sceptycznie od początku nastawiony do takich core'owo zalatujących dźwięków, w poszczególnych elementach przychodziło mi na myśl wiele kapel, które są z pewnością inspiracją dla tego zespołu i momentami było to słyszalne. Cóż, można widzieć las, można pojedyncze drzewo. Może idąc tym tropem rzeczywiście prezentują coś unikalnego jak się to złoży w całość? Zostawiam ten zespół do dalszego odsłuchu. Na plus na pewno fakt, że przy końcu swojego setu zagrali cover "Arise" Sepultury. Za to po koncercie wyciągnęliśmy ich na "zwiedzanie Krakowa" (czyt. otwartych jeszcze knajp), co okazało się pomysłem nadzwyczaj trafionym.
Kolejny zespół to kawał porządnego death metalu w kanonach szwedzkiej szkoły, w stylu wypracowanym pod szyldem Vomitory. Trochę nietypową rzeczą było to, że ani razu nie odezwał się wokalista (takie rzeczy działy się do tej pory tylko na koncertach Gorgoroth), ale cały czas kontakt z publiką podtrzymywał gitarzysta. W sumie to on zakładał ten zespół, ale mimo wszystko sytuacja była dziwna. A szkoda, bo wokal ma potężny. Grali kawałki z nowej płyty, ale poszły też klasyczne rzeczy z ich poprzednich nagrań. Z kawałków, które zapamiętałem, m.in.: "Chaos Fury", "Blood Rapture", "Voyage", "Scavenging The Slaugtered", "Raped In Their Own Blood" i z nowej "Rage of Honour" i "Possessed".
Wreszcie przyszedł czas na gwiazdę wieczoru - Malevolent Creation. Jedyny w taki sposób podszyty thrash metalem death na rynku. Trochę obawiałem się o ich formę na scenie mając na uwadze to, że Brett Hoffman, od kiedy wszedłem, wolny czas spędzał na sączeniu kolejnych piw. Niemniej jednak koncert był totalny. Zaczęli od intra z dwójki i już wiadomo było, że "Eve of The Apocalypse" wisi w powietrzu. Pod sceną totalne szaleństwo! Gitarowy jad i agresja ze sceny. Na basie ponownie nieobecny ostatnim razem (w związku z huraganami na Florydzie w tamtym okresie) Jason Blachowicz, na gitarze wplątany ostatnio w małą strzelaninę podczas napadu na sklep Phil Fasciana (chociaż z drugiej strony są problemy z potwierdzeniem tego faktu). W każdym razie - wracając do koncertu - nie zagrali wykrzykiwanego przez publikę "Monster", było za to parę innych utworów, których nie dane było mi słyszeć do tej pory. Świetnie zabrzmiały kawałki m.in. z niedocenianej "The Fine Art Of Murder". Był "Bone Exposed", "To Die Is At Hand". Poza tym obowiązkowo m.in. "Coronation Of Our Domain", "The Will To Kill" i inne, jak "Homicidal Rant" czy "Multiple Stab Wounds". Na bis kończący jedynkę "Malevolent Creation". Widziałem ich już kilka razy, ale ten koncert wyszedł naprawdę świetnie. Ogień!
Na koniec dwie kwestie odnośnie klubu. Kiedy zobaczycie gdzieś reklamujący klub slogan "Loch Ness - otwarty do ostatniego klienta", bądźcie pewni, że nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Drugim stale się powtarzającym elementem in minus jest na pewno ochrona, która sprawia wrażenie, że nie do końca wie, po co tam stoi.
Mimo tych w sumie "technicznych" spraw, zdecydowanie warto było przyjść i wypadałoby tylko życzyć sobie lepszej frekwencji, bo na przyszłość takie trasy mogą już Kraków ominąć.