Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Tuska Open Air 2009 - Helsinki, Finlandia (26-28.06.2009)

Dni do tegorocznej Open Air Festival Tuska, odbywającego się w centrum Helsinek zaczęłam odliczać w momencie zakończenia się edycji w 2008 roku. To był mój debiut jeśli chodzi o ten konkretny festiwal, ale już wtedy wiedziałam, że w miarę możliwość zjawiać się będę w stolicy Finlandii co roku. Tuska, w języku fińskim znaczy tyle co agonia, ból, cierpienie i pewnie dla wielu melomanów dźwięki wydobywające się z 3 scen mogłyby się tym wydawać. Jednak nie dla wielotysięcznej widowni, która zebrała się w ostatni weekend czerwca w parku Kaisaniemi w Helsinkach.
Przez 3 dni stolicę Finlandii opanowuje mrok i zło w postaci fanów wszelkiej maści muzyki metalowej. Rzesze miłośników ciężkiego brzmienia zapełniają, zdawać by się mogło niewielki park w centrum miasta. Obszar festiwalu pomieścić może prawie 40 tysięcy ludzi, taka liczba czarno odzianej widowni mogłaby zaczernić całe miasto. Jednak nic takiego się nie stało, gdyż festiwal odbywa się tuż po letnim przesileniu, więc słońce przez ponad dwa tygodnie prawie nie zachodzi. Co za adekwatne zrównoważenie dla festiwalu Tuska.

Zeszłoroczna edycja, jak opisywaliśmy wcześniej, była nadzwyczaj udana i bogata w wielkie gwiazdy światowego formatu tj: Slayer, Dimmu Borgir. Carcass, Morbid Angel czy Fields of Nephilim. Natomiast Tuska 2009 świeciła w moje oczy bliżej nieznanymi nazwami zespołów. W myślach cieszyłam się na występy Amorphis, Sabatonu, Korpiklaani, Ensiferum, Eluveitie czy Stam1na. Bardzo ciekawiło mnie jak na koncertach wypadną takie sławy jak Immortal, My Dying Bride, Neurosis czy Volbeat, jednak pozostałe formacje były dla mnie jak jajko niespodzianka, z których niejednokrotnie wyskoczyły bardzo interesujące niespodzianki.

Na brak kilku przynajmniej sławnych zespołów w swojej rozpisce narzekają w tym roku organizatorzy wielu europejskich festiwali. Najczęściej w programie widnieją tylko 2-3 gwiazdy, natomiast wypełniacz stanowią mniej znane zespoły, kapele krajowe, dla których sam występ na festiwalowych deskach stanowi cenny wpis do C.V. Nie wiem czy winę należałoby zwalić na karb zeszłorocznych edycji, które wręcz powalały swoimi składami, a może kryzys zacisnął swoje wielkie łapy i na kulturze? Postanowiłam się tym więcej nie głowić, tylko zacząć odwijać jajko niespodziankę z papierka…

Koncerty w piątkowe popołudnie rozpoczęły się o godzinie 14:45 występem francuskiego zespołu Gojira. Niestety na ten występ nie udało mi się jeszcze dotrzeć, a szkoda, może mieszanka technicznego death/trash metalu nie jest niczym szczególnym jednak w połączeniu z nieco bardziej ciężkimi, wolniejszymi groove’owymi rytmami mogło być ciekawym zjawiskiem. I tym sposobem ominęły mnie jeszcze występy dwóch rodzimych kapel pochodzącego z Turku Callisto oraz helsińskiego Tukkanuotta. Pierwszego nie żałuję zbytnio, gdyż muzyka progresywna, jaką uprawiają chłopaki z Callisto, niekoniecznie jest moim ulubionym gatunkiem, zwłaszcza na koncerty. Trochę żałuję natomiast występu Tukkanuotta, gdyż bardzo lubię gdy fińskie zespoły śpiewają w ojczystym języku.

All That Remains był pierwszym zespołem tego dnia, którego koncert udało mi się zobaczyć mniej więcej w całości. Amerykanie określają swoją twórczość jako czysty metal, ja jednak pokusiłabym się o określenie, że jest to bardziej melodyjna odmiana death metalu, a nawet metalcore. Wokalista dysponuje ładnym, mocnym wokalem, którym umiejętnie lawiruje pomiędzy growlowymi wstawkami i czystymi, śpiewanymi partiami. Dobre riffy gitarowe, wygrywane na dwa instrumenty tworzą ciekawą kompozycję. Szkoda, że koncert All That Remains odbywał się tak wcześnie gdyż upał dawał się we znaki, mimo to mnóstwo rozentuzjazmowanych fanów utworzyło pod sceną kocioł i bawiło się wyśmienicie.

Kolejnym koncertem na który się udałam był występ holendrów z formacji Legion of The Damned. Zwykle death/trash metalowe zespoły nie budzą we mnie entuzjazmu, jednak Holendrzy wywarli na mnie nadzwyczaj dobre wrażenie. Ich utwory były jak na ten rodzaj muzyki bardzo melodyjne, a głos wokalisty Maurice Swinkelsa, mimo typowej maniery death/trash metalowca brzmiał świetnie. Muzyk może poszczycić się naprawdę świetną dykcją, kompozycje spójne, ciekawe i nie męczyły przy dłuższym słuchaniu. Jeśli chodzi o sam performance to bardzo mnie zastanawiało jak chłopaki widzą przez woal swoich bujnych włosów, które przerzucali na twarz, z rzadka tylko ją odsłaniając.

Na koncert Neurosis poszłam naładowana dawką dobrego metalu, i dobrze. Wiele sobie obiecywałam po ich występie, gdyż po odsłuchaniu kilku utworów spodobało mi się brzmienie zespołu. Cieszyłam się również ze względów fotograficznych, gdyż Neurosis pozwoliło się fotografować przez cały czas trwania setu. Nie wiem czy to jasne promienie słońca, czy po prostu chłopaki na scenie nie do końca potrafią porwać publiczność. Niby technicznie wszystko było okej, kompozycje utworów też niczego sobie jednak po wysłuchaniu około 5 kawałków znudziłam się i poszłam na long drinka.

Napojona i „odpoczęta” od zabójczego słońca, udałam się w duszne pielesze Sue Stage na występ najbardziej przeze mnie oczekiwanego zespołu tego dnia, fińskiego Ensiferum. Miałam już okazję dwukrotnie oglądać występ chłopaków i po raz kolejny nie zawiodłam się. Ensiferum bardzo umiejętnie łączy w swojej muzyce elementy folku i metalu. Nie pojawia się tam może wiele instrumentów tradycyjnych, jedynie podczas studyjnych nagrań, jednak obecny jest tam instrument klawiszowy – tutaj już jest spore pole do popisu. Bardzo lubię połączenie folku z metalem, zawsze oznacza to skoczną i melodyjną nutę, a cięższe akcenty dodają tylko muzyce wyrazu. Chłopaki jak zwykle wystąpili w kiltach w barwach fińskiej flagi, bieli i błękitu, z wojennymi malunkami na twarzach i obnażonych torsach. Zespół cieszy się sporym uznaniem w swojej ojczyźnie, także publiczności nie trzeba było namawiać aby ruszyła w dzikie tany, mnie zresztą też nie.

Ostatnim zaplanowanym na piątkowy, festiwalowy dzień był występ Norwegów z Immortal. „Nieśmiertelni” wkroczyli na scenę tuz przed godziną 21:00. O tej porze w Helsinkach ciągle świeci słońce, z dość nietęgą miną, wokalista i zarazem gitarzysta Abbath przywitał publiczność słowami „Fuck The SUN”. Tym optymistycznym akcentem rozpoczął się ponad godzinny występ z piekła rodem. Muszę powiedzieć, że jak na trzyosobowy zespół chłopaki naprawdę „dają radę”. Sekcja rytmiczna w osobach perkusisty Horgha i basisty Appolyona prezentowała świetne brzmienie i bazę pod riffy gitary Abbatha. Oczywiście jak to na koncercie black metalowców nie mogło zabraknąć biało - czarnych makeupów, obroży, kolców i tym podobnych gadżetów. Na scenie może i było tylko 3 muzyków, jednak szoł jaki nam zapewnił Appolyon niewyczerpanym zasobem min i karkołomnych póz wart był odstania 75 minut. Black metal nie należy do nurtów muzycznych, których słucham namiętnie dla relaksu, jednak koncert takich zespołów jak Dimmu Borgir, Morbid Angel czy właśnie Immortal zawsze zwiastuje niezapomniany występ.

Zabawa na festiwalu Tuska ma swoją kontynuację każdego wieczoru w trzech helsińskich klubach: Tavastia, Virgin Oil oraz Nosturi, gdzie odbywają się kolejne koncerty, a zabawa trwa do białego rana. W tym roku również tam rozbrzmiewały obco brzmiące nazwy, z wyjątkiem Ajattara, Turmion Katilot oraz polskiego Riverside. W piątkowy wieczór postanowiłam wybrać się do Virgin Oil gdzie skusił mnie koncert „fińskiego Rammstein” – Turmion Katilot. Nazwa zespołu znaczy dokładnie „Akuszerki Zniszczenia”. Jest to fińska grupa industrialowa śpiewająca głównie w ojczystym języku, dzięki czemu utwory zyskują wyjątkowego smaczku. Byłam bardzo ciekawa ich występu na żywo, gdyż muzycznie znałam ich już wcześniej i szalenie podoba mi się ich twórczość. Nie zawiodłam: wymalowani, poprzebierani muzycy wraz z tancerkami w szkolnych mundurkach zawładnęli niewielką sceną Virgin Oil na prawie godzinę. Taka dawka industrialowych dźwięków, była tym czego mi było trzeba po wypełnionym death metalem dniu. Obok swoich własnych kompozycji, muzycy wykonali na bis kilka coverów, w tym Placebo czy Iron Maiden.

Sobota rozpoczęła się koncertem fińskiego death/trashmetalowego Dauntless, znanego uczestnikom Finland Metal Night w Poznaniu w 2008 roku. Zdążyłam tylko wysłuchać kilku ostatnich utworów i to w przelocie nawet nie wchodząc do namiotu mieszczącego scenę Inferno. Wszystko dlatego, że powstało zamieszanie w kolejności występowania dwóch zespołów. Mający pojawić się na scenie o 15:15 The Faceless miał problemy z dotarciem na fińską ziemię i zamienił miejsca z Sabatonem. I tak, dwie godziny wcześniej Szwedzi wmaszerowali na scenę Radio Rock. Już drugi raz miałam tą niewątpliwą przyjemność oglądać chłopaków na żywo, tym razem bardziej świadomie niż podczas, w sumie przypadkowego zetknięcia się z nimi na kwietniowym koncercie w poznańskim Eskulapie. Sabaton gra bardzo lubiany przeze mnie power metal, jednak jest inny w swej tematyce i brzmieniu od wielu podobnych zespołów. Muzyka charakteryzuje się marszowym tempem, dźwięcznymi melodiami, a mocny i wyjątkowo niski jak na powermetalowaca głos wokalisty nadaje muzyce podniosły nastrój. Mimo swego łatwo wpadającego w ucho rytmu utwory Sabatona nie są prostymi melodiami, pełno jest tam genialnych gitarowych riffów, wykonywanych na zmianę przez dwóch gitarzystów. Mimo marszowego rytmu perkusja jest nadzwyczaj wyrazista, a obecność instrumentów klawiszowych jeszcze bardziej podkręca muzykę i nadaje tonu piosenkom. Tematyka utworów jest dość niecodzienna, owszem batalistyczna jednak nie o średniowiecznych rycerzach, a o epizodach z I i II Wojny Światowej – świetna lekcja historii podana w bombowy sposób. Byłam bardzo ciekawa jak wypadnie ich koncert w Finlandii, gdyż oba kraje nie żyją w zbyt wielkiej zażyłości, ale najwidoczniej muzyka łagodzi wszelkie obyczaje. Tłum reagował bardzo entuzjastycznie na występ Szwedów, a sami muzycy nie pozostawali dłużni w kontakcie z publicznością. Wraz z pierwszymi taktami utworu „Talvisota” – traktującego o Wojnie Zimowej pomiędzy Rosją a Finlandią, szał pod sceną osiągnął apogeum.

Tak naładowana ogromnym ładunkiem pozytywnej energii, mimo wiejącego zimnego wiatru – rozgrzana udałam się na występ kolejnego zespołu jakim był fiński Korpiklaani. W zeszłym roku ich występ na Tusce nie odbył się, gdyż część instrumentów muzycznych nie dotarła na miejsce gubiąc się gdzieś pomiędzy Belgią a Finlandią. Tym bardziej cieszyłam się na koncert Leśnego Klanu. Niestety występowali oni na mniejszej scenie umieszczonej pod namiotem, gdzie kłębu dymu nie miały się gdzie rozwiać i unosiły się gęstym całunem ponad sceną. Jednak to nie przeszkodziło mi w zabawie przy skocznych rytmach folkowo-metalowych produkowanych przez Finów. Korpiklaani śpiewają zarówno po fińsku jak i po angielsku, a tematyka ich utworów jest typowo biesiadna. I tak nie brak w repertuarze utworów chwalących niezliczone trunki, jest „Vodka”, „Beer, Beer” czy „Juoadan Viina”. Także opowiadających o tym co prawdziwi Finowie robią aby się zabawić, chodzą do sauny, pieką ziemniaki podczas narodowego święta Juhannus – zwanego u nas Nocą Sobótkową czy też tańców w środku lasu nieopodal letniego domku, którego posiadanie w Finlandii jest tak oczywiste jak posiadanie telefonu. W odróżnieniu od Ensiferum, mamy tutaj całą gamę instrumentów tradycyjnych: akordeon, flet, jouhikko – tradycyjny, fiński instrument smyczkowy, a także pojawia się wiolonczela. Mimo iż Korpiklaani koncertuje bardzo często w Finlandii, nie znudził się swojej publiczności, która dała temu wyraz w skocznych harcach pod sceną.

W wesołym nastroju udałam się na powrót pod główną scenę festiwalu Tuska, uspokoić się nieco jednak nie oddalając od fińskiej kultury i historii. Amorphis – to dzięki nim zrozumienie dość skomplikowanej i trudnej w odbiorze Kalevali – fińskiego poematu epickiego stało się dla mnie znacznie prostsze. Amorphis wykonuje swoje utwory w języku angielskim, jednak tematyka z rzadka tylko odbiega od historii Kalevali. Był to już mój trzeci koncert Amorphis w nowym składzie, z Tomim Joutsenem na wokalu, który zastąpił w 2005 roku Pasi Koskinena. Nie potrafię się odnieść jednoznacznie czy podoba mi się bardziej „stary” czy „nowy” Amorphis, jednak z całą pewnością koncerty tej grupy są zawsze niesamowitym przeżyciem zarówno muzycznym jak i w pewnym sensie mistycznym. Melodyjne dźwięki gitar i klawiszy wydobywające się ze sceny wraz dźwięcznym głosem Joutsena zahipnotyzowały mnie ponownie, jak zdarzyło się to gdy zobaczyłam zespół po raz pierwszy, zupełnie nie znając jego dyskografii. Teraz, bardziej świadomie przeżywałam występ i z niecierpliwością oczekiwałam moich ukochanych utworów. Nie zawiodłam się, usłyszałam ukochane "Alone," "The Smoke", "Siletn Watres", "House of Sleep" i oczywiście "Black Winter Day," oraz ku mojemu niedowierzaniu i wielkiej uciesze "My Kantele." Zaspokojona muzycznie nie mając już nic więcej do roboty udałam się do mojego ulubionego Tavastia Klubii kontynuować świetną, festiwalową zabawę.

Niedzielne, festiwalowe poranki są zawsze najcięższe – zwiastują finisz imprezy, będąc jednocześnie jeszcze jedynym koncertowym dniem. Na szczęście wiatr przegnał chmury i słonko znów zawitało na nieboskłon podnosząc temperaturę powietrza, było przyjemnie i miło. Nie wszyscy jednak docenili jego wysiłki, chroniąc się pod parasolem wymyślnie przymocowanym do stojaka na mikrofon. Mam tutaj na myśli wokalistę fińskiego Stam1na. Po raz pierwszy miałam okazję zetknąć się z tym zespołem na zeszłorocznej edycji festiwalu i od razu przypadło mi do gustu ich progresywne granie z nutką rasowo deathmetalowego zacięcia. Zrozumienie tekstów nastręcza niemałych problemów gdyż wokalista Antti Hyyrynen śpiewa wyłącznie po fińsku, jednak ponownie nie przeszkadza to zupełnie w dobrej zabawie. A tej ze Stam1ną nie brakuje, w tym roku swój anturaż sceniczny wzbogacili o wymalowane na czarno - biało twarze w stylu Jokera z Batmana. Możliwość występowania na dużej scenie dała im pole do popisu i skorzystali z niej najlepiej jak mogli, galopując i szarżując po scenie, zachęcając tym samym fanów do ekstatycznej zabawy w młynie pod sceną.

Kolejny punkt programu również gotował mi krew w żyłach. Udając się pod Sue Stage gdzie miał wystąpić szwajcarski Eluveitie spodziewałam się sporej dawki celtyckiego folk metalowego grania, a co za tym idzie świetnej zabawy. Szwajcarzy mogą się chyba pochwalić najbogatszym zestawem instrumentów tradycyjnych, których brzmienia bardzo płynnie łącza się z elektrycznymi i basowymi gitarami oraz perkusją. Mamy tutaj: mandole, gwizdki, fujarkę, gaitę (instrument zbliżony do fletu), gitarę akustyczną, bodhrán, skrzypce oraz lirę korbową. Uff, dużo tego, opanowanie tych wszystkich instrumentów wymaga wielu rąk i ust, których właścicielami jest sześcioro członków zespołu. Miłym akcentem dla oka i ucha są dwie wokalistki dzielnie dzierżące lirę korbową oraz skrzypce. Wszystkie te instrumenty, wraz z mocnym głosem wokalisty śpiewającym w starożytnym języku galijskim tworzy niesamowitą muzykę, w której niestety nie można się było całkowicie zatopić. Coś nie było do końca tak z nagłośnieniem, i stojąc dalej od sceny gubiło się wokalizy gdzieś w ogólnym hałasie. A szkoda, gdyż Eluveitie to naprawdę ciekawe zjawisko. Miejmy nadzieję, że jeszcze nie raz będzie mi dane ich usłyszeć, tym razem z porządnym nagłośnieniem.

Koncert kolejnej formacji, pochodzącego z Wielkiej Brytanii My Dying Bride budził we mnie mieszane uczucia. Ten kultowy dla wielu fanów doom metalu zespół zagrał w moim odczuciu najdłuższy koncert świata i niestety zmęczył mnie niemiłosiernie. Pewnie teraz zwolennicy MBD zmyją mi głowę, za to stwierdzenie jednak ten rodzaj muzyki zdecydowanie kłóci się z moją żywą naturą, i chociażby nie wiem jak fenomenalnie technicznie zagrany koncert będzie dla mnie drogą przez mękę. A to trzeba przyznać, że muzycy MDB to najwyższa półka, technicznie rewelacyjni, zwłaszcza moją uwagę zwróciła świetna basistka – Lean Abe. Wiem, że specyfiką doom metalu jest jego „ciężkość” i pompatyczność długich, rozbudowanych utworów – jednak w połączeniu ze świecącym słońcem, cały zamierzony klimat uleciał gdzieś w oka mgnieniu.

Z lekko zmęczonym umysłem, czekając na występ gwiazdy niedzielnego wieczoru Volbeat, postanowiłam zobaczyć występ japońskiego MUCC. Nie zetknęłam się z twórczością tego zespołu wcześniej, pomimo iż MUCC istnieje już 12 lat. Szczerze mówiąc przyciągnęły mnie pod scenę Sue histeryczne krzyki i owacje wydobywające się z namiotu. Na scenie ekstatycznie wyginał się wokalista Tatsurou. Obok w równie dziwnym tańcu prezentował się gitarzysta Miya w gangsterskim meloniku oraz basista YUKKE, który ubrany w spodnie z niskim krokiem i luźną katanę przypominał na pierwszy rzut oka bardziej kobietę niż mężczyznę. Ich muzyka to połączenie różnych rodzajów rocka, popu i nu metalu, melodyjna i łatwo wpadająca w ucho. Jednak nie to było chyba najważniejsze, dla rzeszy J-rockowych fanów zgromadzonych pod sceną, którzy niezwykle żywo i entuzjastycznie reagowali na każdy, nawet najmniejszy ruch wokalisty. A ten żywo skacząc, biegał z jednego końca sceny na drugi. Bardzo pozytywnie odebrałam ich występ i muszę powiedzieć, że tego było mi trzeba po trochę zbyt depresyjnym MDB.

I jak to w życiu bywa, wszystko co dobre szybko się kończy, i tak stanęłam twarzą w twarz z wykonawcami ostatniego koncertu tegorocznej Tuski, duńskim Volbeat. Z tym zespołom miałam przyjemność zetknąć się w dość nietypowy sposób, kiedy to płytę Duńczyków przyniósł do małego pubu w którym pomagałam barmanować stały bywalec. Muzyka od razu przypadła mi do gustu. Klasycznie hardrockowa z elementami linii melodycznych charakterystycznych dla lat 60-tych XX wieku, typowych dla nurtu rockabilly, który tak lubię. Sam zespół określa czasem swoją muzykę mianem gangsta metalu i coś w tym jest. Z niecierpliwością czekałam na ich koncert i muszę przyznać, że się nie zawiodłam. Czysty i mocny głos wokalisty przypominał mi czasem swoim brzmieniem wokalizę Mika Pattona czy Iana Astburego, bardzo miło łechtał moje zmysły. Instrumentalnie było również dobrze ciekawie, gdyż gitarzysta bardzo ekspresyjnie wygrywał kolejne akordy przemieszczając się żwawo po całej długości sceny, w czym wtórował mu „równie” statyczny basista. Oprócz fantastycznego wokalu i całkiem niezłej oprawy muzycznej utrzymanej w szybkim skocznym tempie, wzrok ku scenie kierowałam na liczne oldschoolowe tatuaże muzyków, zdobiące większość tych partii ciała które raczyli pokazać publiczności. Koncert Vlbeat był znakomitym zakończeniem tegorocznej edycji festiwalu, pogoda dopisała a ja z łezką w oku opuszczałam teren parku Kaisaniemi.

Podsumowując festiwal nie powalał może na kolana składem, jednak atmosfera tam panująca, wspaniała aura Finlandii i Helsinek latem w pełni wynagrodziły te braki. Statystyki jakie pojawiły się na oficjalnej stronie festiwalu informują o 28 tysiącach uczestników tegorocznej edycji, co w porównaniu z zeszłorocznymi 36 tysiącami stanowi stosunkowo niewielką różnicę. Jaki z tego morał? Kryzys kryzysem, ale my chcemy metalu VADIMME METALIA! Do zobaczenia na kolejnej, 12 już edycji Tuska w roku 2010.

http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=72515
Komentarze
Angelwing : ;) Cieszę się, że artykuł się podobał:D A faktycznie nie jest to wyd...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły