Niobeth to hiszpański zespół grający symfoniczny gothic metal, a „Silvery Moonbeams” to ich druga płyta, wydana we wrześniu 2011 roku. Już od zetknięcia z okładką łatwo się zorientować jakiego klimatu należy się spodziewać na płycie i nie są to mylące pozory. W bajkowy świat wprowadza już pierwszy utwór o księżniczce muzyki wygnanej przez zawistne węże. Zostając jeszcze przy okładce wspomnę, że płyta jest bardzo ładnie wydana i zaopatrzona w książeczkę, gdzie oprócz tekstów, zdjęć zespołu i wszelkich informacji, są też grafiki do każdego utworu.
Dla mnie najważniejsze, że Niobeth gra metal, a podstawowy szkielet większości utworów stanowią ciężkie riffy gitarowe. Dopiero tak solidnie skonstruowana podstawa muzyczna obudowana jest orkiestralną oprawą klawiszowo-komputerową, a także kilkoma żywymi instrumentami. Harfa, skrzypce, wiolonczela i flet niosą tu wielką wartość i nadają szczególnego smaku. W ten sposób Niobeth stworzył muzykę wielowarstwową i urozmaiconą, lecz w większości mocną i rockandrollową i dla mnie jak najbardziej przystępną. W pierwszym, wspomnianym już „The Banished Princess” pojawiają się klawisze, które bardzo przypominają mi te, jakie miał Nightwish na „Oceanborn”, natomiast szczególnie w trzecim „Withered Lullabies” i siódmym „My Dead Angel” są iście therionowskie chóry. Jednak Niobeth jest zespołem, który odróżnia się od powyższych, a jeżeli miałbym go do kogoś porównać, to najbardziej przypomina mi włoski Crysalys.
To porównanie na pewno spowodowane jest operowym śpiewem Itei Benedicto. Ja nie wiem, nie orientuję się, czy to są alty czy soprany, koloraturowe czy liryczne, być może wszystkiego po trochu, bo również wokal jest dość zmienny. Na początku wydawało mi się to trochę męczące i chyba musiałem się przyzwyczaić. Jak zapoznałem się już z liniami lirycznymi, zaczęło mi się układać to w melodyjne pasaże. Poza tym są tu też momenty śpiewane bardziej „normalnie”, co też powoduje, że można trochę odsapnąć od tych wysokich łamańców.
Itea jest kompozytorką i autorką tekstów do części utworów, za pozostałe odpowiedzialny jest gitarzysta Jesús Díez. Jedną z jego kompozycji jest piąty „Campeón” w języku hiszpańskim, w którym robi się nostalgicznie, a gitary znikają na rzecz instrumentów smyczkowych, klawiszowych i fletu. Jest on dedykowany pamięci ojca Jesúsa. No dobra, trzeba pogodzić się z tym, że taka odskocznia od cięższych dźwięków może wpisywać się w koncepcję całości i przez to przebrnąć. Spokojny jest też następny „Stolen Innocence”, lecz jest to krótki instrumentalny wstęp do świetnego „My Dead Angel” i w ogóle nie wiem dlaczego jest wyróżniony jako oddzielny kawałek.
Naprawdę niedobrze robi się dopiero przy dziewiątym „I Need You To Need Me”. Rzewna piosenka o miłości, w której gościnnie razem z Iteą śpiewa Fernando Asensi, z powodzeniem mogłaby zostać zaprezentowana na corocznym koncercie świątecznym u prezydenta Stanów Zjednoczonych. Myślę, że tam mogłaby się spodobać. Mi na pewno nie. Mocniejsza gitara i perkusja na koniec nic już nie zmienia. Płyta jest długa, bo trwa godzinę i moim zdaniem bez tego kawałka byłaby lepsza.
Na szczęście jest on dość krótki, a po nim następuje prawdziwa piętnastominutowa epopeja, która jest monumentalnym i emocjonującym utworem. Rozbudowana, przepełniona wspaniałymi orkiestrowymi aranżacjami i chórami opowieść. Po przeczytaniu tekstu niewiele z niego zrozumiałem. Sytuacja wyjaśniła się dopiero kiedy wygooglałem sobie Sadako Sasaki, której jest poświęcona ta pieśń. Wtedy odkryłem wzruszającą historię dwuletniej dziewczynki, która jako jedna z nielicznych przeżyła wybuch bomby atomowej w Hiroszimie. Gdy miała jedenaście lat wykryto u niej białaczkę powstałą na skutek napromieniowania. Zainspirowana starą japońską legendą postanowiła złożyć tysiąc papierowych żurawi, żeby wyzdrowieć. Nie udało jej się tego dokonać. Umarła mając złożonych 644 żurawi. Ludzie dokończyli jej dzieło i została pochowana z tysiącem żurawi. Dziś w Hiroszimie stoi jej pomnik, gdzie ludzie wciąż donoszą papierowe żurawie. Ten fantastyczny utwór traktuje o marzeniach, nadziei i nie poddawaniu się. Jest podzielony na trzy akty. Kiedy się wie o co chodzi i zwraca na to uwagę, łatwo można się zorientować, że na koniec drugiego aktu dziewczynka umiera, co obwieszcza też dźwięk dzwonu. Trzeci akt rozgrywa się już po jej śmierci. Zaczyna się bardzo spokojnie, ale rozkręca się nieziemsko. „This is our cry. This is our prayer. Peace in the world.” Wspaniały utwór, najlepszy na płycie. „Keep hope, we will meet beyond the edge of time.”
Dalej następują jeszcze dwie pozycje instrumentalne. „Polovtsian Dances” od razu wydał mi się bardzo znajomy. Okazuje się, że jest to aranżacja utworu Aleksandra Borodina, rosyjskiego kompozytora z dziewiętnastego wieku. Sam się dziwię, skąd ja kojarzę twórczość Borodina, ale ta melodia jest bardzo znana i musiała mi się gdzieś przewijać. Na koniec jest jeszcze jedna akustyczna miniatura, która pasuje na zakończenie.
Tak więc sporo tego wszystkiego, a co najważniejsze księżycowa baśń Niobeth całościowo sprawia bardzo pozytywne wrażenie i z przyjemnością zanurzam się w niej kolejne razy. Niestety nie bardzo można już liczyć na następne, bo ledwie trzy miesące po wydaniu tego albumu zespół się rozpadł. Szkoda.
Tracklista:
01. The Banished Princess
02. Eclipse
03. Withered Lullabies
04. Sons of the Earth
05. Campeon
06. Stolen Innocence
07. My Dead Angel
08. I Know That I Know Nothing
09. I Need You to Need Me
10. Sadako’s Wings of Hope
11. Polovtsian Dances
12. Solitude
Wydawca: DreamCell 11 Entertainment (2011)
Ocena szkolna: 5-
Yngwie : Przesłuchałem kilka kawałków i obejrzałem klipów. Estetyka tel...