Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Merry Christless - Progresja, Warszawa (15.12.2017)

Progresja, Behemoth, Master’s Hammer, Mgła, Mentor, Witchmaster, In Twilight’s Embrace, Infernal War, Groza, The Jilemnice Occultist, Ulver, Siekiera, Nergal, Les, Inferno, Baal Ravenlock, Desecrator, Pandemonic Incantations, Satanica, Thelema.6

Pierwszy raz spojrzałem sobie na stronę Progresji, żeby sprawdzić rozkład Merry Christless, w połowie września. Koncert był już wyprzedany. Dopiero ze dwa tygodnie przed festiwalem zorientowałem się, że udało się zorganizować dzień wcześniej drugi termin. Również już dawno wyprzedany. Nic dziwnego. Obok głównej gwiazdy Behemoth, miał zagrać bardzo ciekawy zestaw, z czeskimi weteranami z Master’s Hammer i wzbudzającą wiele emocji Mgłą. Były więc dwie możliwości kombinowania wjazdu i choć początkowo zapowiadało się, że uda mi się dostać na pierwszy dzień, to ostatecznie na koncert dotarłem się w piątek, czyli w pierwotnym terminie.

Oba dni festiwalu różniły się pierwszymi dwoma zespołami. W piątek mogłem zobaczyć Mentor i Witchmaster, podczas gdy w czwartek wystąpili In Twilight’s Embrace i Infernal War. Ja od razu miałem takie myśli, że szkoda i chętnie wytrwałbym wszystkie siedem zespołów na raz, ale dobra, bez przesady. Na skład nie można było narzekać.

Koncert zaczynał się wcześnie i niestety trochę się spóźniłem. Może dlatego uniknąłem kolejki. Nie miałem więc czasu na zbytnie zwiedzanie bogatych stoisk z merchem, więc w biegu chwyciłem płytę Mgły „Groza” i kasetę Mentor. Potem szybko do szatni i już można było wchodzić na salę. Ludzi dużo, a koncert bardzo dobry. Mentor miałem okazję widzieć drugi raz i po raz drugi otwierali dużą imprezę. Dlatego nie mieli takiego przyjęcia jak powinni, bo ich porywająca muzyka zasługuje na znacznie większe zaangażowanie publiczności. Ludzie tylko stali i podrygiwali, ale widać, że się podobało. Mi podobało się również brak zbędnego gadania. Jak się umie grać to muzyka broni się sama. Jedyne, zwięzłe słowa padły na pożegnanie.

Witchmaster wzbudził większy ruch, wytworzył się skromny młyn, w który ja nieskromnie się wmieszałem. Może nie było w nim jeszcze dużo osób, ale za to kaliber zawodników wyższej wagi. Widać było też, że ten zespół zgromadził grono własnych fanów, wyróżniających się niezliczoną ilością naszywek. Ja nowszego materiału nie znam i żałuję, że nie poszukałem sobie jakiejś płyty na tych stoiskach. Wyłapałem natomiast niektóre stare hity w postaci „Satanic Metal Attack”, „Infernal Storm”, „Witchmaster” i „Masochistic Devil Worship”. Witchmaster nie tylko dobrze zagrał, ale też świetnie prezentował się na scenie, znakomicie rozgrzewając publiczność.

Mgła zdecydowanie powinna grać później, no ale widocznie postanowiono zrobić ukłon wiekowym gościom zza granicy i to ich umieścić na przedostatniej pozycji. Sama kolejność może nie jest zbyt istotna, ale te sety różniły się też czasem trwania. Ja uwielbiam Mgłę i nie mogłem się doczekać, żeby po raz pierwszy zobaczyć ich na żywo. Zresztą nie tylko ja, bo liczba bluz i koszulek dorównywała nieomal tym Behemoth. Wyszli cali na czarno, łącznie z zakrytymi twarzami, które nie wyłaniały się spod kapturów. Zagrali znakomicie, tak jak sobie to wyobrażałem. Oczywiście nie przytoczę tytułów, tym bardziej, że oni ich nie mają, ale wydaje mi się, że była grana tylko ostatnia płyta. Repertuar był doskonale znany publiczności, która wyrzucała ręce, wyskakiwała i wydawała stosowne okrzyki w odpowiednich momentach. Ja oszalałem. Muzyka porwała mnie totalnie, kierując moje zwichrowane tany w nieokreślonych kierunkach i utrzymując przez cały czas w centrum zamieszania. Wyjątkowo jednak, przez cały koncert, nikomu nie udało się mnie powalić i gleby żadnej nie zaliczyłem. Nie udało się jednak uniknąć wielu siniaków i znowu przez następne dni wszyscy będą się pytać czy żona mnie bije jak tylko założę krótki rękawek. To był dla mnie kulminacyjny moment, poźniej już bardziej skupiłem się na oglądaniu.

Master’s Hammer znam przez pryzmat płyty "The Jilemnice Occultist" z 1992 roku. Recenzowałem ją zresztą kiedyś na Dark Planet i pisałem o zdjęciu zespołu, które tam się znajduje. Po takim zdjęciu nie można ich brać na poważnie, a dodatkowo czeski język zawsze będzie wzbudzał w nas uśmiech. Od tego czasu oczywiście się zmienili, a nawet zaprezentowali w eleganckich smokingach. Nie wszyscy, ale image mają mocno teatralny. Najbardziej zastanawiającą postacią był pan z dwoma kociołkami, w które od czasu do czasu popukiwał. Czasem bum, czasem pam pam pam, a czasem nawet tratata. Resztę czasu trzymał pałki nabożnie skrzyżowane nad swoim instrumentem. Starałem się wyłapać te uderzenia i ocenić ile one wnoszą do muzyki, ale raczej bezskutecznie. Zdarzało się słyszeć te uderzenia jak były samotne, ale w większości perkusja dostatecznie wszystko zagłuszała. Pan pasowałby do Ulver, który dopiero co tu widziałem (sorry, że nie było relacji, ale nie miałem czasu). Sam koncert był raczej średni i bez polotu. Nie grali źle, ale raczej jednostajnie, a skrzekliwy wokal był meczący. Nie porwali publiczności, choć było trochę wspólnych tańców i standardowych oklasków. W miarę upływu czasu sala nieco opustoszała i ja sam wyrwałem się na chwilę zajarać. Na korytarzach, przy barach i w palarni było dużo osób niezainteresowanych występem, będącego pierwszy raz w Polsce,  Master’s Hammer.

W tym czasie w Progresji było już mnóstwo ludzi. Słychać było języki rosyjski, ukraiński, czeski i angielski. Widziałem Japonki, a nawet Indianina w kowbojskich butach. Niektórzy byli całkiem z dupy. Jeden przyszedł z wymalowana mordą i cały w różowym, misiowatym stroju królika z uszami i ogonem. Jak dla mnie to powinien dostać kopa w dupę i wylecieć stamtąd. Wchodzę do kibla, a inny się maluje. Kurwa. Chciałem powiedzieć, żeby poszedł się malować do damskiego, ale już machnąłem ręką. Po co się denerwować, sam świata nie zmienię.

W przerwie przed Behemoth przed sceną zawisła wielka, biała firanka, która spełniała role kurtyny, choć nie do końca, bo wszystko było przez nią widać. A widać było, że na scenie dużo się dzieje w kwestii ustawiania scenografii. Firanka wisiała jeszcze przez chwilę gdy zabrzmiały krótkie fanfary i z wielką mocą rozpoczął się „Demigod”. Później buchnęły ognie, których ciepło można było odczuć na twarzy stojąc w ósmym rzędzie. No, a potem pozostał smród spalenizny. Różnego rodzaju dymy i ognie powtarzały się jeszcze niejednokrotnie. Koncert Behemoth to nie tylko potworna siła, ale także i trzymające w napięciu widowisko. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł wyjść z niego zajarać. Człowiek chłonie każdy dźwięk i każdy precyzyjnie wyreżyserowany ruch. Przez cały czas widać, że na scenie nie ma przypadkowości, a wszystko co się dzieje jest dokładnie zaplanowane. No i początkowe pół sali od razu zamieniło się w jeden wielki młyn. Szkoda tylko, że w takich momentach tylu osobom w głowie jest to żeby nagrywać telefonem. Stoją nieruchomo jak te słupy i trzymają te telefony w górze. Strasznie to jest wkurwiające, wygląda beznadziejnie, no, ale cóż. Macie nagrania, cieszcie się.

Pierwsza połowa to był, można powiedzieć, normalny koncert Behemoth, z hitami z ich ostatnich czterech płyt. Było więc „Conquer All”, „Ov Fire And The Void”, „Blow Your Trumpets Gabriel” i kilka innych. Zastanawiałem się co za numer był po polsku, a to był cover Siekiery “Ludzie Wschodu”. Tą część koncertu kończył „Lucifer”, podczas którego, na ludzi tradycyjnie posypało się czarne konfetti. Potem nastąpiło intro i coś czego kompletnie się nie spodziewałem. Nergal powiedział, że specjalnie na okazję tych dwóch koncertów udało się skompletować stary skład. Nagle po jego lewicy pojawił się wymalowany po staremu Les. Inferno przesiadł się chwilowo na gitarę, a za garami pojawił się Baal Ravenlock. Poleciały „Lasy Pomorza”, a potem, „Transylvanian Forest” i „Hidden In The Fog”. Widać, że ludzie mniej znali te stare kawałki, bo i natężenie ruchu po sceną zmalało, ale ja byłem zachwycony. Potem cofnęli się do swojego pierwszego dema i w ogóle pierwszego utworu Behemoth, a na scenie pojawił się niejaki Desecrator, który w zespole był tylko na tym demie w 1992 roku. Nergal powiedział, że na te koncerty przyleciał specjalnie z Bostonu, żeby zagrać ten numer. Tytułu jednak nie przytoczę.

Następnie dwa numery z „Pandemonic Incantations” i zaczęli iść płytami w górę, grając po kolei numery otwierające „Satanica” i „Thelema.6” oraz jeden kawałek z „Zos Kia Cultus”. W tym czasie na scenie pojawił się, grający na tych dwóch ostatnich płytach, Havoc. Na koniec wyszli wszyscy (No poza Baalem. Niestety nie było dwóch perkusji) i razem zagrali „Chant For Eschaton 2000”. Nie przepadam za „Stanica”, ale ten numer jest zajebisty i bardzo pasuje na zakończenie. Wyszło świetnie.

Muszę przyznać, że mi zaimponowali. Rozmachu można było się spodziewać, ale repertuarem i składem na pewno. To była dla mnie bardzo miła niespodzianka. Reszta też wyszła idealnie. Behemoth dał znakomity popis muzyczny i wizualny, demolując nowoczesnością i zabierając nas w prawdziwą podróż w odległe czasy. Szacun!

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły