„Ależ to jest petarda” - myślałem sobie patrząc na występ Amaranthe na warszawskim Torwarze. Troje wokalistów, jeden od growli, drugi od czystych i kobieta kot. Gwiazda kusząca, uwodząca i roztaczająca wokół siebie ponętną aurę seksapilu. A wszystko to iskrzące się wśród świetlistych elektronicznych beatów, uwypuklonych melodyjnymi gitarami i dosłownie hit za hitem. Słyszałem te piosenki po raz pierwszy i dosłownie czułem jak mną rzucają. Natychmiast po tym występie poleciałem po płytę, ale że była w kosmicznej cenie, to kupiłem ją dopiero następnego dnia w domu. Wprawdzie niewiele taniej, ale zawsze. Ważne, że było warto.