Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Masters of Rock 2009, Vizovice, Czechy (9-12.07.2009)

Do wyjazdu na Masters of Rock, festiwalu odbywającego się w czeskich Vizovicach, w Zlinskim Kraju namówiła mnie koleżanka, a nie trwało to długo, gdyż zestaw zespołów mających pojawić się na festiwalowej scenie był bardzo zachęcający: Europe, Nightwish, Edguy, Stratovarius, Arch Enemy, Dragonforce, Deathstars, Tiamat czy Korpiklaani. To tylko kilka z nich, gdyż podczas 4 dni imprezy, na dwóch scenach wystąpić miało ponad 50-ciu wykonawców z całego świata i wielu nurtów muzycznych, od black/ death/ trash/ doom metalu, poprzez industrialny gotyk, folk do speed metalu i hardrocka. Nic tylko wsiąść w samochód i wyruszyć na wyprawę.
I w tym miejscu zaczęły się schody. Festiwal zaczynał się już w czwartkowe popołudnie i tegoż wieczoru występował fiński Nightwish. Miał to być jedyny koncert finów w Czechach w bieżącym roku, spodziewano się licznej widowni. Ja również, zaliczałam się do tych którzy chętnie wezmą udział w tym wydarzeniu. Jednak los i Matka Natura rządzą się własnymi prawami i nie zawsze działają po naszej myśli. Niespodziewane objazdy i blokady dróg spowodowane ulewnymi deszczami które nawiedziły Zlinski Kraj wydłużyły planowaną na 9 godzin trasę. Kiedy wreszcie, po prawie 13 godzinach jazdy wturlałyśmy się z samochodu, dane mi było usłyszeć jedynie kilka ostatnich taktów koncertu Nightwish.  Zawiedziona i piekielnie zmęczona zawzięłam się jednak zobaczyć ostatni show przewidziany na czwartkowy wieczór – brazylijskiego power metalowego zespołu Shaman. Brazylijczycy wspierani przez Orchestra z Turcji dosyć długo się stroili, jednak warto było czekać aby zobaczyć ich koncert. Ich muzyka to połączenie heavy metalu z muzyką klasyczną oraz elementami różnej muzyki etnicznej z całego świata. Taka mikstura to coś co Tygryski lubią najbardziej, melodyjny głos wokalisty Thiago Bianchi i bombastycznie brzmiące dźwięki wydobywające się spod smyczków skrzypiec, kontrabasów, wiolonczeli, trąbek, puzonów,  oraz gitar elektrycznych i perkusji prawie wynagrodziły mi ominięty koncert Nightwish. Pomyślałam sobie, że zapowiada się świetny festiwal i nie pomyliłam się w swoich estymacjach o czym przekonałam się już następnego popołudnia.

Pierwszą noc ze względu na dość późną porę przybycia było nam dane spędzić w samochodzie. Nie była to najgorsza perspektywa, zwłaszcza iż ciało zmęczone nie opierało się objęciom morfeusza. Koncerty w piątkowy dzień rozpoczynały się na szczęście od godz. 13:00, ja natomiast pierwszy koncert planowałam dopiero na 15:00. Miałam więc sporo czasu na zainstalowanie się na miejscu.

Vizovice wielkością przypominają nieco Bolków, miejsce corocznych spotkań wszelkiej maści Gotów, Wizygotów i Ostrogotów. Jednak baza noclegowa jest zdecydowanie bardziej uboga. Vivoviczanie nie odkryli jeszcze żyły złota, jaką jest wynajmowanie własnych domostw festiwalowiczom. Hotele i pensjonaty znajdujące się w okolicy zarezerwowane są już chyba od poprzedniego roku. Nam, nie obytym, pozostało jedynie liczyć na jedno z pół namiotowych, które występują tutaj w każdej postaci i standardzie. Te o lepszej infrastrukturze (toaleta + ciepła woda pod prysznicem) są oczywiście droższe, lecz nierzadko w większej odległości od festiwalowego placu. Namioty wyrastały jak grzyby po deszczu wokół głównego terenu festiwalu, którym w Vizovicach jest Fabryka Likierów R. Jelinek, zwane jest po czesku „Festival Areal”. Na swoje tymczasowe miejsce zamieszkania wybrałyśmy przytulne, małe pole namiotowe położone w strategicznym punkcie barowo-restauracyjnym (kawa z rana jak śmietana…), którym były tereny zielone kolo restauracji „Sokolovna’. Gdy wreszcie udało nam się rozbić namiot, nadszedł czas na piwo, krotki relaks w promieniach słońca, a następnie odbycie pierwszej, w świetle dziennym, wizyty na Arealu.

Zanim udałam się pod scenę postanowiłam zwiedzić część komercyjną Arealu. Baza gastronomiczna jest wręcz zdumiewająca, zarówno pod względem ilości jak i jakości, różnorodności menu. Możemy znaleźć tutaj typowo festiwalowe grillowane potrawy, chińszczyznę, dania kuchni czeskiej, zapiekanki oraz dla odważnych – pieczone prosiaki. Na deser natomiast: naleśniki, lody, gofry, sałatki owocowe i moje zdecydowane faworytki – haluszki – takie malutkie pączuszki w sosie waniliowym. Wszystko to dostępne w jak najbardziej przystępnych cenach. Po jedzonku należy się napić, można więc wybrać jeden z kilku ogródków piwnych (oferujących również napoje bezalkoholowe) albo udać do kolejnej atrakcji turystycznej, jaką są stoiska oferujące produkty Fabryki R. Jelinek. Można się tam uraczyć wszelkiego rodzaju naleweczkami, trunkami likiero-podobnymi, w których prym zdecydowanie wiodła „gruszka” – mocny likier, o smaku, oczywiście gruszkowym, podawany z kawałeczkiem owocu. Jednak nie samym jadłem i napojem człowiek żyje. W przerwach między koncertami można zawalczyć o tytuł mistrza powietrznej gitary, trafienia w butelkę likieru czy festiwalowego siłacza. Ciekawostką jest również możliwość zwiedzenia fabryki, poznania jej historii i struktury pracy. Wycieczka połączona była z degustacją likierów.

„Przebierańców” na MoR jest znacznie mniej, ale za to jak są to w wielkim stylu. Moimi niezaprzeczalnymi faworytami byli tzw. czescy fani metalu: krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie, T-shirt - koniecznie z ulubionym zespołem, podarta jeansowa kamizelka i dopasowane do tego jeansowe krótkie spodenki, cały strój uzupełniony białymi skarpetkami podciągniętymi od kolana i sandałkami. Urocze!

Uff! Kiedy już się człowiek nacieszy tą wspaniałą częścią komercyjną festiwalu można udać się wreszcie a koncerty. Pierwszym, obejrzanym w miarę w całości, był występem był norweski Keep Of Kalessin. Zachęcona przez kolegę, udałam się sprawdzić jak blackmetalowcy poradzą sobie z vizovickim upałem. Przyznać muszę, że wizualnie jak i muzycznie prezentowali się bardzo apetycznie, mrocznie, pomimo słonecznego żaru wczesnych popołudniowych godzin. Przyjemnie było ich słuchać, chociaż odnosiłam momentami wrażenie iż duża, otwarta scena odbierała chłopakom trochę z animuszu.

Kolejne 3 zespoły, Kreyson, Death Angel oraz Kataklysm pozwoliłam sobie odpuścić, gdyż nie zrobiły na mnie muzycznie wrażenia.

Naturalnie, cieszyłam się jak zawsze na koncert Korpiklaani. Niestety jak na złość tuż przed występem zaczęło się chmurzyć, miałam tylko nadzieję, że nie zerwie się nawałnica, która zmusiłaby organizatorów do przerwania koncertu. Na szczęście obyło się bez tak dramatycznego zakończenia, a jedynie lekkim deszczem. Miałam nadzieję, że skoczne rytmy prezentowane przez Leśny Klan ogrzeją ostudzoną nieco deszczem widownię. Niestety coś było wyraźnie nie tak, chłopakom coś nie pasowało, nie bawili się tak jak to mają w zwyczaju. Nie wiem czy to długie koncertowanie czy zmęczenie podrożą spowodowało brak ich leśnego powera. Repertuar koncertu nie sprawił niespodzianek, jak zwykle nie zabrakło wszystkich „alkoholowych” piosenek: Beer Beer, Vodka, Juodaan Viinaa, Wooden Pints czy Happy Little Boozer, nie zabrakło opowieści co Finowie porabiają podczas Midsummer Night w swoich Cottages and Saunas, oraz takich hiciorów jak Native Land, Korpiklaani, Metsämies i Korven Kuningas. Jednak koncert pozostawił we mnie lekki niedosyt, który miałam zamiar zaspokoić oglądając Dragonforce. Kiedy widziałam ich po raz pierwszy, w 2005 roku podczas Mystic Festival w Chorzowie zapamiętałam ich energiczny występ. Jednak oglądanie tych power metalowych ekstremistów z perspektywy 1-2 rzędu stanowiło niezłe wyzwanie. Było ich 6-ciu, jednak energią mogliby obdarzyć drugie tyle. Dwóch gitarzystów, prowadzących nieustanne gitarowe pojedynki na riffy, goniących się po scenie i próbujących „udowodnić” publiczności kto jest lepszy, w zestawieniu z wirtuozerią wykonania niekiedy bardzo karkołomnych pasaży budziła we mnie nieskrywany zachwyt. Dzięki temu, że Dragonforce łączą w jedno aż tak wiele stylów muzycznych jak: heavy, power, speed, thrash, death metal hard rock a także muzykę z gier komputerowych, stworzona mieszanka jest absolutnie unikatowa. Najbardziej groteskową osobowością na scenie, był niewątpliwie klawiszowiec, zarówno swym kolorowym strojem jak i ekstrawaganckim zachowaniem tworzył postać swoistego scenicznego klowna. Muzyk posługiwał się syntezatorem w formie „przenośnej” – na którym grało się jak na gitarze, co dawało mu prawie nieograniczoną swobodę poruszania się, którą skrzętnie wykorzystywał. Obawiam się jednak, ze większość z partii przez niego „wykonywanych” leciała z półplaybecku, jednak zabawny widok jaki dostarczał klawiszowiec i gitarowe duo warte było poniesienia tej straty. Po niecałej godzinie koncert jak i oczopląs wywołany show Dragonforce dobiegł końca, skołatane nerwy ukoiłam udając się w kierunku ogródka piwnego.

Nazwa niemieckiego zespołu Edguy obiła mi się o uszy, jednak nie na tyle mocno abym nadal stanowiła integralną część barierki pierwszego rzędu. Występ oglądałam na jednym z wielu telebimów, sącząc piwko. Muzycznie zespół przypominał mi wiele kapel z power-speed metalowego i zdecydowanie przyjemnie się go słuchało. Można było z łatwością zauważyć inspirację muzyczną twórczością takich kapel jak KISS, AC/DC, Deep Purple czy Iron Maiden.

Ostatni w tym dniu show – Deathstars - zdecydowanie był przeze mnie najbardziej oczekiwany. Wieczory w Vizovicach były zimne, jednak w tym momencie tego nie czułam, hipnotyczny głos i wzrok Whiplashera przywiodły mnie znów w okolicę pierwszych rzędów. Stylistyka ich muzyki, połączenie gotyku z metalem z silnymi naleciałościami industrialu to było coś czego mi było trzeba aby perfekcyjnie zakończyć piątkowe festiwalowanie. Nie wszystkim może odpowiada dialog o silnym wydźwięku erotycznym czasem również homoseksualnym prowadzony z widownią przez wokalistę, Whiplashera, bądź cała oprawa szwedzkiego zespołu – mocno stylizowana tzw. mrocznym cyber  totalitaryzmem. Dla mnie jednak w połączeniu ze świetnymi kompozycjami muzycznymi, mocnym niskim głosem wokalisty, niezłymi gitarowymi riffami tworzy świetną mieszankę. Utwory takie jak Blitzkrieg, Cyanide czy Termination Bliss wywołał u mnie gęsią skórkę. Gdy koncert zakończył się koło godziny 2 w nocy, byłam zdecydowanie zziębnięta, lecz pełna zachwytu udałam się do namiotu po drodze fundując sobie gorący rum. Napitek ten skutecznie rozgrzał moje wymarznięte ciałko i stał się tradycją moich conocnych powrotów, gdyż trzeba przyznać, że pomimo gorących dni noce były potwornie zimne.

Sobotnie koncertowanie rozpoczynało się o barbarzyńskiej godzinie 9:30, jednak żadna siła nie wyciągnęłaby mnie o tej porze z namiotu. Mój festiwalowy dzień rozpoczęłam od koncertu thrash death metalowego zespołu z Holandii - Legion Of The Damned. Nie jest to może mój ulubiony gatunek muzyczny jednak muszę przyznać, że zespół zrobił na mnie bardzo pozytywne muzycznie wrażenie, niecałe dwa tygodnie wcześniej podczas fińskiej Tuski. Jest to stosunkowo młody zespół, założony w 2004 roku, mający na koncie dwie płyty, jednak wydający się być muzycznie bardzo dojrzałym składem. Teksty głównie skupiające się na tematach okultystyczno-religijnych, apokaliptycznych i z horroru nie są może niczym wyjątkowym jednak świetne przygotowani technicznie muzycy są ucztą dla duszy słuchacza.

Kolejnym czterem zespołom przysłuchiwałam się z początku stojąc nieco z „boczku” bądź chłodząc się (o ironio!) w piwnym ogródku, gdyż nie budziły one mojego zbytniego entuzjazmu. Smętne peany, bądź wtórne „darcie kota” niestety nie znajdowały się w zakresie moich zainteresowań, natomiast zwiedzenie zaplecza fabryki Jelinek jak najbardziej. Postanowiłam pojawić się od sceną dopiero na koncercie Stratovariusa. O tej Fińskiej kapeli wiedziałam jedynie tyle że grają oni power metal o baśniowym, tolkienowskim, że tak powiem zacięciu – co, w moim mniemaniu, oznaczało niezłą zabawę. I nie myliłam się. Koncert od początku do końca świetny, charyzmatyczny wokalista Timo Kotipelto i niezaprzeczalny hit Hunting High and Low zapewniły genialna zabawę do utraty tchu pod samiuteńką sceną. Tak rozgrzana czekałam z niecierpliwością na występ Blind Guardian. Zespół, który pokochałam gdy wydali „Nightfall in Middle-Earth” – czyli muzyczną interpretację Silmarillionu, zabierającą słuchacza w niezwykły świat J.R.R. Tolkiena. Na sama myśl o koncercie Niemców przechodziły mnie ciarki. Jakże się zawiodłam. Nie wiem czy to była tylko magia Tolkienowska działająca na mnie gdy słuchałam Blind Guardian w domu, jednak w utworach zaprezentowanych na koncercie nie znalazłam nic interesującego. W repertuarze koncertowym nie mieli nic z mojej ukochanej płyty – a tak bardzo liczyłam na 3-4 utwory. Występ dłużył mi się niemiłosiernie, już miałam się udać w kierunku przeciwnym do sceny gdy do moich uszu dobiegły tak upragnione znane dźwięki Mirror Mirror. I to było to, i to był Blind Guardian jakiego chciałam słuchać, magia, czar, geniusz. Ale tylko przez następne 5 minut. Może nie powinnam oceniać zespołu przez pryzmat 1 płyty… Będę zawsze szanować ich za „Nightfall in Middle-Earth” i dziękować za ta genialną płytę jednak … tylko za to.

Sobotni wieczór ponownie miał zakończyć się mrocznie, a mianowicie występem Tiamatu. Nie jestem wielką fanką tego zespołu i pomimo, że widziałam ich już 2 razy tego roku, nadal czekałam z niecierpliwością na pojawienie się Szwedów na scenie. Ponownie Skandynawia i ponownie hipnotyczno-mesmeryzujący głos, tym razem Johana Edlunda powiódł mnie w krainę muzycznej rozkoszy. I tak przez następna godzinę było mi dane po raz kolejny upajać się dźwiękami dobrze mi już znanych utworów, "Until The Hellhounds Sleep Again”, „Cain" oraz "Wings Of Heaven”, „Cold Seed" oraz "Do You Dream Of Me” czy Gaia”. Było mrocznie i ciężko, i nawet specyficzna festiwalowa atmosfera nie zdołała zabić czaru Edlundowego wokalu. Po raz kolejny z rumem w ręku i owinięta woalem pięknego męskiego głosu udałam się na spoczynek.

Niedziela – finałowy dzień, pomimo kilku ciekawych koncertów tj. Eluveitie czy Arch Enemy czekałam z niecierpliwością na gwiazdę – Europe. Tak naprawdę muszę przyznać się bez bicia, ze właśnie koncert tego zespołu zadecydował o chęci wyjazdu na Masters of Rock. Ale zanim nastąpił wieczór, postawiłam na folkowo-metalowo, czyli Szwajcarów z Eluveitie. Na Tuska mieli kiepskie nagłośnienie, występowali na małej scenie więc tutaj spodziewam się większych fajerwerków. No i na szczęście się nie przeliczyłam. Wreszcie było słychać wszystkie instrumenty jak i głosy obu wokalistek. Zespół używa ciekawego zestawu instrumentarium. Obok gitar elektrycznych basowych i perkusji, mają w zanadrzu tradycyjne ludowe instrumenty tj: mandola, bodhram, fujarki, zbliżony do fletu instrument - gaita czy skrzypce. Dość spore zainteresowanie z mojej strony wzbudziło granie przez jedną z wokalistek, Annę Murphy na lirze korbowej – ciekawy wynalazek. Taki zestaw instrumentów przełożył się w wykonaniu Eluveitie na świetną klimatyczną muzykę z pogranicza folku-metalu czy melodyjnego death metalu. Teksty, śpiewane przede wszystkim w wymarłym już języku galijskim, dodały całości przysłowiowej nutki tajemniczości.

Powróciłam ponownie pod scenę gdy pojawiła się na niej niewielka, jednak jakże rozpoznawalna i charyzmatyczna osóbka, a mianowicie Angela Gossow wraz z Arch Enemy. Pamiętam moją zdziwiona mina, gdy dowiedziałam się, że na wokalu w tym zespole występuje kobieta. Angela uznawana jest za jedną z najlepszych wokalistek używających growlingu i nie bez kozery bo kobieta ma tyle pary w płucach, że niejeden facet mógłby się powstydzić. Arch Enemy dało niesamowite, prawie godzinne show, melodyczne gitarowe brzmienia i mocne akcenty w postaci Angelowego głosu nie pozwoliły nudzić mi się pod sceną. Jednak chęć usłyszenia Europe była silniejsza i nawet ucieszyłam się gdy Angela i co. opuścili scenę.

No cóż, co mam powiedzieć o tak niezaprzeczalnej gwieździe glam hard rockowego świata - Europe? Któż nie zna kultowego kawałka „The Final Countdown”? Oczekiwanie na gwiazdę zawsze jest najdłuższe, nogi zaczynały włazić mi w d…, a barierka wbijała się w żebra, jednak gdy Joey Tempest i spółka pojawili się na scenie wszystko inne odeszło na dalszy plan. Koncert był fenomenalny, choć zobaczywszy oczy wokalisty zaczęłam się nieco obawiać czy wytrzyma przez całe szoł. Jednak były to bezpodstawne obawy, mimo wielu lat na karkach Europe pokazało klasę. Zagrali wszystkie najważniejsze kawałki ze swojej ponad 30-letniej kariery jak „New Love in Town”, „Open your Heart”, „Cherokee”, „Rock The Night” czy piękną balladę „Carrie”. Joye Tempest był szalony jak zawsze, John Norum jak zwykle perfekcyjny, a cała zebrana publiczność szalała pod Vizovickim niebem, oczekując jednej piosenki. Gdy po zwyczajowym pierwszym bisie nastąpił drugi i nadal nic, zaczęłam się powoli denerwować, ze zostawią nas bez finału. Jednak gdy po raz kolejny zgasły światła, i gdy Mic Michaeli zagrał pierwsze akordy „Final Countdown” po całym ciele przeszły mi ciarki, a czas jakby się zatrzymał. Kolejne dźwięki tego mega hitu przebiegały przez moje ciało – niesamowite uczucie. Tłum szalał, Tempest szalał – występ genialny, szalony i pełen wspaniałych wrażeń. Tak jak i cały festiwal, mimo że nie wszystkie zespoły odpowiadały moim gustom, moja dusza wypełniona została w 100% świetnymi dźwiękami i jeszcze wspanialszymi obrazkami. Masters of Rock REALY ROCK’S your ASS! WE’LL BE BACK!
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły