Tym razem zaczęło się jak u Hitchcocka - najpierw trzęsienie ziemi a potem napięcie rosło. Dokładnie rzecz biorąc najpierw był huragan a potem przywrócono napięcie i nieprzerwanie było już na tym samym poziomie. Pierwszego dnia obawy o powodzenie festiwalu były całkiem poważne. Silny wiatr wywiał za zamek scenę, w Bolkowie zabrakło prądu a prognoza pogody nie wróżyła najlepiej. Opóźnienia komunikacyjne spowodowały też, że sporo uczestników dotarło na festiwal o wiele później niż tego chcieli. Organizatorom jednak jak zwykle udało się stanąć na wysokości zadania i kolejna edycja Festiwalu Castle Party odbyła się praktycznie bezproblemowo.
Festiwal odbywał się w Bolkowie w dniach 24 do 26 lipca, ale wielu uczestników przybyło do Bolkowa znacznie wcześniej. Koncerty jak zwykle odbywały się na zamkowej dużej i małej scenie a afterparty tradycyjnie w Hacjendzie oraz Starym Kinie. W tym roku organizatorzy zaopatrzyli nas także w bardzo praktyczną podręczną rozpiskę programu. Poziom już praktycznie światowy. Dzień przed festiwalem przez problemy z prądem cześć DJskich występów w klubach się przesunęła - skróciła - nie odbyła - imprezowicze praktycznie tego nie zarejestrowali a większość uczestników festiwalu i tak miała dotrzeć na drugi dzień. Bardziej uciążliwe było to, że z powodu problemów z elektrycznością w całym mieście były kłopoty z gastronomią.
Pierwszego dnia wystąpił Depressive Disorder. Z niewiadomych przyczyn wyleciał Vain Cat, którego koncert został przeniesiony na miasto - publiczność nie wyglądała jednak na zbyt przejętą tym faktem. Dobrze spisali się jednak bułgarski Irfan oraz rosyjski Moon Far Away grający muzykę inspirowaną europejskimi mrokami średniowiecza oraz jego warstwą romantyczną i ezoteryczną. Muzykę uzupełniały elementy folku i pieśni ludowe Archangielska. Następnie na scenie pojawił się Aesthetic Meat Front. Nie był to koncert a raczej rytuał. Aesthetic Meat Front są grupą performerską ukazującą w swych występach apoteozę bólu i cierpienia wykorzystując w tym celu nie tylko dźwięki i muzykę ale także modyfikacje ciała, piercing i grę świateł. Przedstawienie dla ludzi lubiących tę estetykę lub też ludzi o mocnych nerwach i zwieraczach.
Kolejna kapela to Skinny Patrini - nie widziałem wcześniej, choć słyszałem sporo dobrego. Totalnie się zawiodłem albo za mało wypiłem. Jak dla mnie mieszanka synthpopu z disco polo w słabym wykonaniu. Niektórzy nie powinni śpiewać w obcych językach (a najlepiej wcale). Publiczności się jednak podobało, więc pewnie wypili więcej. Postanowiłem więc poszukać budki z piwem, bo za chwilę pojawić się miała kolejna polska kapela. Variete to legendarna już polska kapela reprezentująca muzykę spod znaku coldwave i nowej fali inspirowaną dokonaniami The Cure czy Joy Division. Grupa jak współczesne jej debiutowała w Jarocinie oraz w Toruniu na Przeglądzie Nowej Fali. Zespół zagrał technicznie nieźle choć mało energicznie - pojawiły się między innymi utwory "Farby", "Anioł" i "Niedziela".
Ostatnim występem piątkowego wieczoru był legendarny duet - Psyche. Zespół już po raz drugi wystąpił na Castle Party - tym razem jednak na małej scenie. Projekt jest już raczej zachodzącą gwiazdą, choć u nas ma nadal sporo fanów. Pokaz audiowizualny w połączeniu z porządną dawką synthpopu zrobił wrażenie na publiczności. Duo zagrało trochę własnych utworów ("Snow Garden", "Eternal", "The Hiding Place") jak i ku zaskoczeniu - covery ("Disorder").
Piątkowy wieczór zdecydowanie udany choć do nagłośnienia można by się jednak przyczepić. Przyszedł czas na afterparty w Hacjendzie i Starym Kinie.
W sobotę specjalnie wybrałem się wcześniej by zobaczyć jak przebiegają przygotowania zmasakrowanej dzień wcześniej przez wichurę dużej sceny. Nie obyło się bez obsuwy - ostatecznie dwugodzinnej. W końcu koło 16:00 otwarto bramy i już wkrótce na scenie pojawił się polski Sane. Lubię przychodzić sobie wczesnym popołudniem na koncerty kiedy nie ma kolejek po piwo, można się wylegiwać na trawce i zobaczyć ciekawe debiuty. Sane akurat nie rzucili mnie na kolana, choć do ich występu nie można się doczepić. Za to świetne wrażenie zrobiła na mnie Vic Anselmo czyli sceniczny pseudonim Viktoriji Kukule, łotewskiej piosenkarki wykonującej muzykę z pogranicza gotyku i muzyki alternatywnej. Jej przyjaciele zaczęli ją tak nazywać w nawiązaniu do nazwiska wokalisty zespołu Pantera - Phila Anzelmo, którego to Victorija jest wielką fanką. Dla mnie był to najlepszy koncert tegorocznego CP. Vic Anselmo polubiłem do tego stopnia, że wybrałem się na nich specjalnie jeszcze raz tego lata do Ostródy. Zespół zaprezentował w zasadzie wszystkie utwory z ich ostatniej płyty "Trapped In A Dream". Płyta stanowi zwartą całość tak, że kolejność utworów jest tu praktycznie wymuszona. Szkoda, że na koncercie było tak mało ludzi.
Po Estończykach na scenie pojawił się Joy Disaster z Francji. Muzyka to mieszanina post-punku z lat osiemdziesiątych i nowoczesnej muzyki rockowej. Tworzy to klimat podobny do The Clash, Bauhaus, Siouxsie And The Banshees, The Sex Pistols czy Davida Bowie. Tyle teorii - jak dla mnie to muzyka punkowo-death rockowa. Nie przepadam za wyciem i monotonną gitarą więc ucieszyłem się gdy na scenę weszło bardziej progresywne polskie Indukti - były Vein. Na ich debiutanckim albumie "S.U.S.A.R." wystąpił między Mariusz Duda z Riverside. Muzyka jaką zaprezentowali to połączenie rockowych, progresywnych brzmień z muzyką instrumentalną. Skrzypce i gitary doskonale współbrzmiały ze sobą. Publiczność, choć było widać nie specjalnie rozpoznawała zespół to przyjęła ich muzykę z entuzjazmem.
Kolejno na scenie zagościli Madre Del Vizio. Zespół gra muzykę z pogranicza death rocka i punka. Ich granie podobne jest w dużym stopniu do stylu Christian Death czy Alister Crowley. To tez nie mój klimat, poza tym śpiewali po włosku, ale już za chwilę na scenę miała wejść Elene Alice Fossi ze Spectra*Paris. Parę lat temu Elena Alice Fossi, ówczesna liderka Kirlian Camera, przywiodła do życia ten twór zastępujący całkowicie jej poprzedni czyn - Siderartica. Elena stworzyła swój zespół z dziewczynami z poprzedniego projektu wprowadzając też w swoją muzykę gości z Dope Stars Inc. oraz Punto Omega. Było już widać po publiczności, że swoje występy zaczynają powoli sobotnie gwiazdy. Na widowni zrobił się już spory tłum i można było zauważyć, że twórczość Spectra*Paris jest już znana. Muzyka zespołu podobna może trochę do Ladytron oraz Client zawiera wiele fantastycznych efektów, mocno brzmiących gitar tak, że całość muzycznie odpowiada esencji mrocznego electro popu. Prezentowane utwory pochodziły z jedynej dotychczas wydanej przez projekt płyty "Dead Model Society".
Przy pełnej już widowni zagrało za to niemieckie Dreadful Shadows. Zespół był na pewno jednym z tych, na które warto było wybrać się tego roku na Castle Party. Grupa grająca początkowo muzykę z pogranicza rocka gotyckiego, darkwave i metalu. Moja przygoda z Dreadful Shadows zaczęła się stosunkowo dawno i należy on z pewnością do jednego z wielu ulubionych zespołów tak, że przykro było gdy się rozpadli. Kiedy dowiedziałem się, że mają zagrać na CP pomyślałem najpierw, że to jakiś żart potem, że reaktywacja. Okazuje się, że Sven Friedrich, Jens Riediger oraz Ron Thiele skrzyknęli się tylko po to by jeszcze sobie trochę pograć. Rzeczywiście podczas koncertu nie usłyszeliśmy nic nowego oprócz utworów z wcześniejszych płyt oraz coverów. Było trochę z "Estrangement" a co najważniejsze utwory z mojej ulubionej płyty - "Beyond The Maze". Zagrano "Chains", "True Faith", oczywiście "Burning The Shrouds", "New Day", "Craving" oraz "Ashes To Ashes" Faith No More.
Następnie na scenie pojawiła się grupa, której przedstawiać nie trzeba. Jak wiadomo Fading Colours tradycyjnie gra na Castle Party, tym razem z tym większą niecierpliwością oczekiwana, że wszyscy spodziewali się materiału z nowej płyty - "Come". Nie można się dziwić więc owacjom, jakie zespół otrzymał już na samym wejściu. Zgodnie z oczekiwaniami usłyszeliśmy utwory z nowej płyty a także sporo z płyt poprzednich. Wspaniały głos DeCoy w połączeniu z muzyką Leszka Rakowskiego to muzyczna uczta dla fanów elektroniki - szkoda, że pomiędzy jednym a drugim CP tak rzadko koncertują w kraju.
Kolejnym i zarazem kolejnym wyczekiwanym przeze mnie zespołem był niemiecki Crematory. I tutaj pierwsze poważne rozczarowanie. Crematory znałem z czasów, gdy grali muzykę z pogranicza metalu i gothic metalu. Jednak to, co zaprezentował, zespół niewiele miało wspólnego z dawnym Crematory. Muzyka zbyt monotonna i zbyt elektroniczna. Ostał się jeno wokal. Na próżno czekałem na "For Your Love" czy "Lord Of The Flies". Jeden z niewielu koncertów, których nie zobaczyłem w całości. Wyszedłem w połowie by powrócić dopiero na Covenanta.
Byli nawaleni czy nie byli? Co za różnica skoro dali dobry koncert. Wokalista zespołu rozgrzał publiczność w tę chłodną noc. Wił się i skakał a publika radośnie mu wtórowała. Koncert to praktycznie zestaw hiciorów, część w nowych aranżacjach. Pojawiły się utwory "Bullet", "Stalker", "We Stand Alone", "Ritual Noise", oczywiście "Call The Ships To Port" i "Dead Stars". Eskil biegał nie tylko po scenie ale i po kanale i barierkach, co jakiś czas wykrzykując teksty, w których nie bardzo było wiadomo o co chodzi. Fani nie przejmowali się jednak doskonale się bawiąc. Pod koniec trzeba było się szybko zmywać by zająć strategiczne miejsca w jakimś wodopoju.
W niedzielę wczesnym rankiem o 14"00 jak zwykle udałem się na zamek pooglądać mniej znane kapele. Niemiecki Head-Less był całkiem mi nieznany, ale za to nieźle wypadł. Trzeba mieć zimną krew albo niezłe poczucie humoru by śpiewać do pustej widowni. Muzycy z Head-Less wyglądali jakby się całkiem nieźle bawili. Ja się też dobrze bawiłem - lubię kameralne imprezy. Mówiąc - debiut - mam tu zwykle na myśli debiut w Polsce czy na CP. W większości startujące rano kapele mają za sobą, kilku co najmniej letnią przeszłość, choć z pewnością nie można ich nazwać jeszcze gwiazdami. Head-Less gra muzykę z pogranicza electro popu i EBM, jak sami twierdzą - bez zapożyczeń. Zespół rzeczywiście ma dość oryginalny styl choć może przez to początkowo trudny w odbiorze jak mawiał inżynier Mamoń…
Następnie także przy pustej scenie zagrał francuski Jacquy Bitch - zespół z pogranicza electro-industrialu oraz rocka mający swe korzenie w batcave i nowej fali. W muzyce grupy można odnaleźć wpływy Specimen, Sex Gang Children, Alien Sex Fiend czy The Danse Society. Tyle teorii dla mnie kolejna punkowa masakra.
Naprawdę zaskoczony byłem, że tylu ludzi dotarło na Dreadful Shadows dzień wcześniej a nikogo nie zainteresowało jaką muzykę rozwija obecnie Sven Friedrich. Solar Fake jest jednoosobowym czysto elektronicznym projektem Svena. Charyzmatyczny frontman Dreadful Shadows chcąc stworzyć coś bardzo indywidualnego i bezkompromisowego zmienił styl twierdząc, że elektronika pozwala mu na więcej swobody. W twórczości Solar Fake przeważa głównie electro-pop i industrial, ale nie brakuje też miejsca na pulsujące sekwencje, miażdżące bity a nawet słodko-gorzkie wokale napotykające na intensywne a czasem melancholijne melodie. Trzeba przyznać, że był to jeden z ciekawszych występów tego dnia.
Po Solar Fake wystąpił polski NOT. Zespół gra muzykę na pograniczu punka i nowej fali z przewagą tego pierwszego. W tematyce dominują: miasto, pustka, miłość, samotność, zabawa, depresja, spokój, frustracja i obserwacje społeczne - tak to wygląda w teorii - jak dla mnie masakra - monotonna muza i ogłupiająco proste teksty bombardujące bezbronny mózg - nie wytrzymałem poszedłem się przewietrzyć. O mało bym się spóźnił na Deathcamp Project. Deathcampi zrobili pamiętny koncert z jednej strony, dlatego, że jak zawsze zagrali świetnie z drugiej była to grupa, która na festiwalu miała pecha do największych chyba problemów technicznych. Pojawiło się chyba większość utworów z "Well-Known Pleasures", nie mogło zabraknąć oczywiście "Rule And Control". Deathcamp Project nie pierwszy raz wystąpił, na Castle Party i po ilości oraz reakcjach publiki widać było, że pewnie nie ostatni.
Artrosis sobie odpuściłem - jak wiadomo Polak nie wielbłąd a miałem ich ponownie zobaczyć tego lata.
Na KMFDM trzeba było trochę poczekać z powodów technicznych, co muzycy zręcznie wykorzystali by nawiązać kontakt z publicznością. Fani z pewnością nie poczuli się zawiedzeni, bo zespół zagrał przekrojowo. Oczywiście było sporo z "Tohuvabohu", ale nie zabrakło kawałków ze starszych płyt. Porządna dawka electro-industrialu i z pewnością jeden z lepiej nagłośnionych koncertów. Był to też jeden z koncertów bardziej przetańczonych.
Przyszedł czas na kolejna gwiazdę festiwalu - Diary Of Dreams". Tego zespołu też nikomu przedstawiać nie trzeba. Koncert rozpoczęło "The Wedding" i dalej posypały się znane jak i mniej znane kawałki z ostatniej płyty. Pojawiły się między innymi utwory: "Chemicals", "Reign Of Chaos","The Plague", "Soul Stripper", "Butterfly Dance" oczywiście "The Curse" a także "Poison Breed" i "Kindrom" oraz "Menschfeind" na bis. Na koncercie Diary Of Dreams trochę się zdystansowałem - dosłownie i w przenośni. Miałem ich okazję oglądać tego roku już dwa razy a ten występ należał chyba do najsłabszych. Nie dlatego, że zespół zagrał słabo technicznie, ale i on był jakiś od publiczności odległy. Zabrakło tego "czegoś". Występ był trochę mechaniczny a Adrian chyba jakiś zmęczony. Nie do końca podobały mi się też nowe aranżacje starych utworów. Po ostatniej płycie widać też, że zespół zmienia powoli kierunek - zobaczymy na jaki.
Pozostała już tylko legenda EBM - Front 242. Był to pierwszy występ belgijskiego zespołu w Polsce. Przyznaję, że nie jestem wielkim fanem "frontów" a ich utwory preferuje bardziej w coverach innych bandów. Przede wszystkim zespół zagrał z wielkim opóźnieniem nie wiem dokładnie ile, ale chyba prawie godzinę zajęło zanim znaleźli się na scenie. Cierpliwość publiczności została wystawiona na próbę. Trzeba jednak przyznać, że gdy już się zgrali całkiem nieźle. Przede wszystkim Front zapamiętałem, jako bardziej statyczny zespół. W Bolkowie zrobili bardzo energiczny show. Nie zabrakło oczywiście "In Rhytmus Bleiben" oraz "Headhunter". Pojawiły się też utwory: "Happiness", "Together", "Operating Tracks" i "Body To Body". Fani, choć zmęczeni całodziennymi występami odebrali występ bardzo entuzjastycznie. Pozostało tylko udać się do Hacjendy by w doborowym towarzystwie spędzić resztę wieczora (poranka?)
Castle Party to impreza, która zdążyła już zdobyć stałych bywalców i wielbicieli, a także obrosnąć swoistą legendą, do tego tegoroczna edycja wyróżniła się rekordową jak dotychczas frekwencją. Dlatego też pojawił się pomysł stworzenia i wydania książki - fabularyzowanego dokumentu z przebiegu Castle Party 2009. Książka będzie zapisem obserwacji i odczuć związanych z uczestnictwem w tym wydarzeniu. Wkrótce na DarkPlanet pojawi się więcej szczegółów na temat tej publikacji a nam pozostaje tylko czekać na Castle Party 2010.
http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=74897