Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Keith Caputo - Blue Note, Poznań (22.10.2008)

Ten rok był dla Keitha Caputo wyjątkowo obfity w występy na żywo. Lider nowojorskiej, alternative metalowej grupy Life Of Agony, a od niemal dekady także artysta nagrywający płyty pod własnym nazwiskiem, szczególnie upodobał sobie Niemcy i Holandię, a jednak udało mu sie zawitać aż na trzy koncerty do Polski. Po Bydgoszczy i Warszawie w  ten nieznośnie jesienny, październikowy wieczór przyszedł czas i na poznański Blue Note Jazz Club.
Było do przewidzenia, że godzinę występu podano tylko orientacyjnie. Parę minut przed dwudziestą prawie wszystkie stoliki i miejsca przy barze były już zajęte. Sam fakt usadowienia się przez publikę na miejscach siedzących mógł budzić zastrzeżenia (w końcu, jakby nie patrzeć, Keith jest wykonawcą alternative rockowym a nie śpiewakiem operowym), jednak ktokolwiek miał do czynienia z ostatnią płytą Caputo, nie spodziewał się cięższych dźwięków, a raczej nastrojowych ballad.

Co by nie powiedzieć o frekwencji, poznański Blue Note nie jest ani katowickim Spodkiem ani warszawską Stodołą, ale klubem w swoim zamierzeniu jazzowym i szczerze cieszę się, że ilość osób (około setki) nie przewyższała przeciętnej, co jak dla mnie działało tylko na plus. Sama muzyka Keitha Caputo, osobistość jego tekstów - to wszystko wymaga mimo wszystko pewnego skupienia.

W końcu, parę minut przed godziną dwudziestą pierwszą na scenie pojawili się muzycy. Jako że nigdy nie widziałam Keitha na żywo, mając dla porównania jedynie to co było do zobaczenia w TV (jeszcze za starych dobrych czasów, kiedy w stacjach muzycznych prowadzono autentycznie alternatywne, rockowe audycje), lekko zdziwiłam się, gdy artysta okazał się dość niepozornym i niskim gościem, skrywającym wzrok pod kapeluszem rodem z bajki dla dzieci. Również towarzyszący mu zespół - The Sad Eyes Ladies - nie okazał się grupą kobiet o smutnych oczach, a muzykami płci mniej pięknej pochodzącymi z Holandii.

W pierwszej chwili Caputo wyglądał na nieco zaskoczonego, tak jakby spodziewał się pod sceną tłumu machających głowami fanów, ale z drugiej strony - jego poprzedni koncert w Warszawie odbywał się w trochę większej scenerii i przy liczniejszej publice.

Początkowo wokalnie Keith wypadł co najwyżej średnio - najbardziej ucierpiało na tym genialne "Razzberry Mockery" z debiutanckiego albumu solowego - artysta unikał wyższych dźwięków i zaśpiewał całość niemal melorecytacyjnie i z chrypą w głosie. Ale później było już tylko lepiej. Żywiołowo wypadł utwór "New York City", przy którym publiczność zaczęła coraz bardziej zbliżać się do sceny, choć dalej pozostawała dość nieruchomo.

Przy jednym ze żwawszych utworów (chyba "Troubles Down") Keith... usiadł sobie na krześle, co spowodowało, że kolejna część publiki musiała stanąć bliżej, aby cokolwiek zobaczyć. Przełom nastąpił w momencie, gdy Caputo wraz z siedziskiem i statywem mikrofonu przeniósł się pod scenę, gdzie po chwili otoczony został szczelnym kręgiem fanów (a w większości fanek).

Gitarzysta zmienił instrument na akustyczny i parę utworów wykonano unplugged (np. "Son of A Gun" czy spokojniejsze kompozycje z ostatniego krążka - "A Fondness for Hometown Scars"). Zabrakło mi tu tak pięknych akcentów w dorobku Keitha Caputo w stylu subtelnego "Brandy Duval", "Yesterday Is An Eternity" czy wreszcie świetnego coveru Annie Lenox - "Why" - ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Należy się artyście duże uznanie za stworzenie bardzo kameralnej atmosfery wręcz prywatności, potęgowanej przez jakże skromną postać muzyka. Z dalszej perspektywy mogło to trochę wyglądać jak śpiewnikowe kółko harcerskie, z siedzącymi na podłodze fankami, na szczęście po tej spokojniejszej części koncertu Keith wrócił na scenę.

Najbardziej poraziło mnie, w tym pozytywnym sensie, wykonanie "Nothing To Lose". Sam w sobie utwór ma niezwykle kosmiczny, solarny klimat i wydźwięk. Na żywo muzycy wykonali go absolutnie psychodelicznie - rozjechane dźwięki gitar, dużo improwizacji - tak, że całość zamiast studyjnych 4 minut i 15 sekund trwała chyba ze dwa razy dłużej. Był to jeden z najbardziej efektownych, genialnych instrumentalnie do tego, fragmentów koncertu i żałuję, że niedługo po nim występ się zakończył.

Publiczności udało się wywołać muzyków na jeden dodatkowy utwór długimi, szczerymi oklaskami, jednak po wykonaniu bisu artyści ponownie - tym razem na dobre - opuścili scenę. I jak to zazwyczaj bywa w klubie Blue Note - w kilka minut po tym lokal niemal opustoszał. Nie ma tu znaczenia, że był środek tygodnia - po prostu taka jest specyfika koncertów w tymże miejscu. A szkoda.

http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=55689

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły