Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Fughu, Abstrakt, Fosgen - Od Zmierzchu Do Świtu, Wrocław (25.09.2015)

Fughu, Abstrakt, Fosgen, post rock, post metal, rock progresywny, metal progresywny, hard rock, Wrocław, Od Zmierzchu Do Świtu

Na koncert dwóch kapel progresywnometalowych - poznańskiego Abstraktu kojarzącego mi się z Tool oraz argentyńskiego Fughu grającego równocześnie i wszechstronniej, i tradycyjniej - szedłem z zainteresowaniem, ale też z wątpliwościami. Obawiałem się, że nos, pomimo obwąchania odpowiednich płyt, tym razem mnie zawiódł i nie zobaczę nic ciekawego. Czy te dwa konkretne zespoły, które zwróciły moją uwagę swoimi nagraniami, były w stanie ją przykuć również występem na żywo na dłużej niż dziesięć minut?


Funkcja wrocławskiego supportu przypadła grupie Fosgen ze Strzelina. Wiedziałem, że stylistycznie nie wpasuje się idealnie w całość koncertu, ale pierwszy utwór i tak mnie rozczarował. Kapela zaczęła od tradycyjnego hard rocka w postaci "Decay Brains". Myślałem, że zapowiada się godzina nudów, jednak od tej pory większość setu, niestety nie całość, brzmiała już nowocześniej pod względem rytmu, gitarowych riffów i wokalu, a ponadto składały się nań po prostu ciekawsze kompozycje - i motoryczne, i powolne, i mieszane. Wpływy można było wyczuć w muzyce rozmaite - stonerowe, neopunkowe, rapcore'owe, szczególnie w ciekawym, przypominającym styl Toma Morello i Rage Against The Machine "What?". Za najjaśniejszy, choć równocześnie najmroczniejszy, punkt programu uznaję rockową wersję "To ostatnia niedziela" znanego najlepiej z wykonania Mieczysława Fogga, z refrenem tak spokojnym, że perkusiście aż spadł od jednego z pierwszych uderzeń talerz. Szkoda, że ich własne kompozycje nie mają takiej mocy.


Również od drugiego utworu ruszyła zabawa pod sceną, chociaż nie wierzyłem, że przypominający mi z wyglądu Justina Timberlake'a z rockową fryzurą wokalista Przemek Zasłucki zdoła ją rozkręcić. Dodatkowe elementy mającego pobudzić publiczność widowiska wprowadzał perkusista, który niektóre prostsze partie, np. samą stopą, wykonywał na stojąco. Apogeum pogo przypadło na "Whooo!". Po wykonaniu owego utworu, który zaczął się jak jam, kapela zamierzała już chyba zejść ze sceny, jednak na prośbę headlinera pozostała na niej jeszcze na dwa kawałki, dzięki czemu występ rozgrzewacza potrwał aż godzinę. Ostatnim z dwunastu utworów było bodajże "You Wanna Play with Me?". Łączne wrażenie: Fosgen jest w połowie drogi między byciem zespołem przeciętnym a niezłym. Czy dojdzie jeszcze daleko, czy stanie w miejscu - wolę nie zgadywać.


Abstrakt rozpoczął występ rytmicznym klaskaniem wokalisty Krzysztofa Podsiadły. Widzowie nie zgromadzili się na koncercie tłumnie, ale gardłowy zdawał się nie zwracać na to zbytniej uwagi. Na tle swoich kolegów, zwłaszcza basisty Jakuba Puszyńskiego, robił wrażenie odsłaniającego się tylko dla nas introwertyka, podrygującego w rytm swojego wewnętrznego świata. W przerwach między utworami gadki o muzyce miał za to takie długie, jakby udzielał wywiadu. Niewątpliwie miało to wpływ na klimat występu i wzmacniało więź między zespołem a publicznością, ale i tak było tylko dodatkiem do rozbudowanych, wwiercających się w mózg kompozycji. Abstrakt znakomicie się sprawdza na żywo. Jeśli chodzi o samą muzykę, to uważam, że wypadł lepiej niż na swoim jedynym dotychczas albumie pt. "Limbosis". Wady występ miał tylko dwie. Pierwsza to usterka techniczna w trakcie końcowego utworu - wokalista zszedł na widownię i przez chwilę nie było go słychać, bo mikrofon mu przerwał - czyli drobiazg. Druga to czas. Abstrakt mógłby spokojnie hipnotyzować widzów nawet przez godzinę. Niestety występ potrwał tylko czterdzieści minut, czyli za krótko. Dla wrocławskiej publiczności zespół wykonał cztery kompozycje: "The Bus", "Teratoma", "Liars Symphony" oraz "Wolf", które Podsiadło określił jako swój ulubiony utwór. Końcowe oklaski muzycy przyjęli wspólnym ukłonem, co doskonale zwieńczyło ich grupowe dzieło tego wieczoru.


Mające w dorobku trzy albumy Fughu nie grało tak klimatycznie jak Abstrakt, ale nadrabiało profesjonalizmem. Jego największym atutem był wokalista o klasycznym, heavymetalowym głosie. Śpiewało w sumie aż trzech członków zespołu, ale było oczywiste, który jest najlepszy. Santiago Burgi już od pierwszego utworu nie oszczędzał się w prezentowaniu możliwości wokalnych, jak również teatralnych póz kojarzących się z występami gwiazd rocka progresywnego z lat 70. Sceniczny zwierz? Czemu nie? Chociaż, gwoli ścisłości, również widowniany - nie ograniczył się do zachęcania do klaskania z wysokości podium i już podczas drugiego utworu po raz pierwszy i nie ostatni kręcił się wśród publiczności. W zanadrzu miał jednak jeszcze parę innych sztuczek, by zdobyć nasze serca.


Zespół wyraźnie dba o dobre stosunki nie tylko z odbiorcami, ale też z kolegami po fachu. Po rozpoczynającym występ "Ashes" Burgi z uniżeniem pogratulował Fosgen, zaś chwilę później, podczas "Dead End Start", szalał pod sceną z równie pozytywnie nastawionymi członkami Abstraktu. Odpoczynek zrobił sobie już po trzecim kawałku - "Quirk of Fate". Zostawił wówczas na parę minut swoich kolegów, którzy sami wykonali utwór instrumentalny. Po powrocie zaproponował, żebyśmy tańczyli tango, jeśli umiemy - on nie potrafi. W ten sposób zapowiedział tytułową kompozycję z debiutanckiego albumu Fughu pt. "Absence". Po "The Human Way" na odpoczynek udała się większość pozostałej części zespołu. Na scenie pozostali klawiszowiec i wokalista, ale ten drugi po chwili znowu ruszył na spacer. Spokojne, wykonane przy akompaniamencie pianina elektrycznego "Solitude", zapowiedział jako utwór dla dziewczyn i fragment rzeczywiście wyśpiewał, stojąc twarzą w twarz z jednym z widzów płci żeńskiej. Flirtowanie się rozpoczęło.


Jeśli ktoś myślał, że zespół dużo więcej już nie pokaże, mocno się mylił. Wokalista zapronował nam spalenie klubu i - choć oczywiście była to przenośnia - nie opierał tego pragnienia na przesadnej wierze w moc własnej twórczości. Pierwszym płomieniem miało być bowiem "N.I.B." Black Sabbath. Po zaśpiewaniu jednej zwrotki, a potem, twarzą w twarz z kolejną dziewczyną z widowni, refrenu, Burgi ponownie uciekł. Zespół grał śmiało dalej, aż nagle przerwał, gdy wśród publiczności pojawił się gardłowy trzymający niewielki instrument strunowy. W ciszy, która zapadła, mógł przy własnym akompaniamencie, bez nagłośnienia, wykonać "Diamonds and Rust" Joan Baez, wokalnie bliskie wersji Judas Priest, pod koniec otoczony kółkiem rozochoconych widzów. Blok coverów zamknęło zespołowe "Stormbringer" Deep Purple, chociaż ten kres nie był taki pewny, gdyż w przerwie muzycy zaprezentowali dla żartu jeszcze parę innych znanych motywów. Ostatecznie godzinny set zakończyło "Mayhem". Czekała nas jednak jeszcze niespodzianka. Z inicjatywy Podsiadły odbył się jam z trzema wokalistami, trzema perkusistami, dwoma klawiszowcami, dwoma basistami i jednym gitarzystą - łącznie jedenastoma muzykami na scenie i trwający w przybliżeniu tyle samo minut. W połowie zrobił się lekko chaotyczny, ale i tak zabawa było niezła. Burgi znalazł czas na tańce z dziewczynami, bębniarze zamieniali się miejscami wokół zestawu... Wspólne muzykowanie skończyło się zaraz po ściągnięciu siłą ze sceny i zabraniu mikrofonu wokaliście Fosgen przez jego rozbawionych odpowiedników z pozostałych zespołów. Łatwo nie rezygnował.


Gdyby Fughu grało kiedyś w okolicy, nie zaszkodzi pójść je zobaczyć - jeśli nie dla samej muzyki, to chociaż dla widowiska. Myślę jednak, że minie jeszcze trochę czasu, zanim kapela z odległej Argentyny znów przybędzie do Polski. W międzyczasie naprawdę warto zwrócić uwagę na nasz rodzimy Abstrakt. Co do tego, że to perełka, nie mam wątpliwości. Przy odrobinie szczęścia za kilka lat na krajowej scenie może się już liczyć.

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły