Kolejna, XXII edycja festiwalu Castle Party przeszła już do historii. Tegoroczna była dziesiątą, na której byłam. Czas leci nieubłaganie i jest odmierzany różnymi cyklicznymi wydarzeniami, do których w moim życiu mogę zaliczyć Castle Party. Festiwal inny niż wszystkie, pełen magii, spotkań z nietuzinkowymi ludźmi, odkrywania nowości muzycznych, uczty dla ducha i oka. A to wszystko w murach wspaniałego zamku i na terenie niezwykle klimatycznego miasteczka.
Tak jak i poprzedniego roku, tak i w tym, Bolków przywitał nas iście tropikalną aurą. Nie przeszkadzało to jednak uczestnikom festiwalu w prezentowaniu się w przygotowanych na tę okazję kreacjach, które na upał z pewnością nie były strojami odpowiednimi. Fotografować było co. Podziwialiśmy fantazję i kunszt wielu pięknych, mrocznych stylizacji. Bo wiadomo nie od dziś, że Castle Party to nie tylko muzyka.
W tym roku festiwal odbywał się na dwóch scenach – na zamku oraz w byłym kościele ewangelickim. Natomiast imprezy po koncertach miały miejsce w Sorento oraz również w byłym kościele.
Naszą tegoroczną przygodę w Bolkowie zaczęliśmy popołudniu w czwartek. Tego dnia koncerty odbywały się tylko w byłym kościele ewangelickim.
Moją szczególną uwagę przyciągnął występ polskiego zespołu God's Bow. Niezwykle profesjonalnie przygotowany, a jednocześnie pełen świeżości i magii. Przepiękny wokal i ciekawe muzyczne aranżacje w klimacie ambientowym i darkwave.
Ukoronowaniem tego dnia był koncert Artrosis, który świętował 20-lecie swej działalności. Ich występ był prezentacją dokonań z całego okresu istnienia zespołu. Nie zabrakło również piosenek z nowej płyty pt. „Odi et amo”, którymi byłam pozytywnie zaskoczona. Udało się im zachować swój styl, a jednocześnie tchnąć nieco świeżości. Nie było dla mnie zaskoczeniem natomiast to, że cały koncert był bardzo profesjonalny, a kontakt z publiką świetny. 20 lat na scenie robi swoje.
Po koncertach nadeszła pora na clubbing ;) W tym roku w Sorento królowała muzyka post-punkowa i z nurtu batcave. Pomimo usilnych starań nie wczuliśmy się w ten klimat i koniec końców zawsze imprezowaliśmy w byłym kościele. Tam sety były zróżnicowane w zależności od dnia. Najlepiej tańczyło się nam w sobotę przy dark electro.
W piątek w kościele miały miejsce koncerty metalowe, my jednak byliśmy na zamku, ponieważ upał i zaduch w murach kościoła były nie do zniesienia.
Pierwszy raz miałam okazję obejrzeć występ polskiego Percival Schuttenbach. To zespół określany jako grający progressive folk metal. Dla mnie połączenie folku z metalem zawsze było zbyt absurdalne, dlatego w takich kategoriach potraktowałam występ tej kapeli. Ciekawie wypadli na scenie, jednak sama muzyka do mnie nie przemówiła, a satanistyczne wstawki lekko mnie zszokowały i zniesmaczyły. Pomijając to, na scenie prezentowali się świetnie, widać, że to dla nich nie pierwszyzna.
Następny był brytyjski Antimatter grający alternatywnego dark rocka. Koncert bardzo przyjemny w odbiorze. Bardzo klimatyczne gitarowe granie. Miła odmiana po rubaszno-biesiadnym występie Percival Schuttenbacha.
Inkubus Sukkubus – zespół prawie legenda. Zaprezentowali niezwykle energetyczny występ. Ich muzykę można określić mianem gothic pagan rock. Szczególną uwagę przyciągał świetny wokal. Jednak po wysłuchaniu całego koncertu miałam wrażenie, że wszystko brzmi prawie jednakowo i mało zróżnicowanie.
Gwiazdą wieczoru był austriacki L’âme Immortelle. Zespół przygotował świetny występ. Wokal Sonji niezwykle pasuje do klimatu ich muzyki. Myślę, że fani byli z pewnością usatysfakcjonowani. Dla mnie był to występ ciekawy, na którym nie można było się nudzić. Podziwiałam nie tylko śpiew Sonji. Udowodniła, że nie trzeba mieć figury modelki z wybiegu, aby pięknie prezentować się na scenie.
W sobotę moja ekscytacja sięgała zenitu. A wszystko z powodu mającego nastąpić koncertu mojego ulubionego zespołu. Musiałam jednak poczekać cały dzień, ponieważ grali jako ostatni. Mowa oczywiście o Paradise Lost. Ale po kolei.
Na szczęście w oczekiwaniu na występ gwiazdy wieczoru, było co robić. Przy basenie na bolkowskim polu namiotowym miała miejsce super impreza o wdzięcznej nazwie Pool Party. Kto był, ten wie, że zabawa była przednia. Były zatem pląsy w basenie przy muzyce, którą zarządzał Attack. Było nawet pływanie na rekinach. Mało tego, nawet piękna mroczna syrena pływała wśród imprezowiczów. Tańce, hulanki, swawole, ale wszystko z kulturą. Przyjemnie było ochłodzić się w basenie w ten upalny dzień i wypić zimne piwko ze znajomymi.
Pierwszym koncertem, na którym byliśmy tego dnia, był występ brytyjskiego zespołu Zombina and the Skeletones. Horror punk – to określenie trafnie nazywa ich styl. Smaczku ich piosenkom dodawał saksofonista, wprowadzając duże urozmaicenie.
Prawdziwe szaleństwo zaczęło się, kiedy na scenę wkroczyli muzycy z niemieckiego Heimataerde. W swojej muzyce łączą stare z nowym. Mieliśmy więc electro wyśpiewane i zagrane przez muzyków poprzebieranych w stroje templariuszy. Na scenie szaleli również rycerze i to z bronią. Ciekawe jak byli w stanie znieść tak szalony występ w tych strojach. Ale czego się nie robi dla publiki, która rzeczywiście bawiła się świetnie. Mnie również ich występ podobał się najbardziej z wszystkich, nie licząc Paradise Lost, oczywiście. Muzycznie może nie było zbyt górnolotnie, ale za to instrumenty ciekawe, jak np. elektroniczne dudy.
Następni zaprezentowali się muzycy z Rabia Sorda. I zrobiło się bardziej rockowo. Ciekawie było ich posłuchać. Żal tylko, że ograniczyli się do wokalisty oraz gitary. Wokalista dawał z siebie wszystko i rzeczywiście zaciekawił mnie swoim występem. Z pewnością z „żywą” perkusją brzmieliby zdecydowanie lepiej.
Bardzo dużym pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie koncert polskiego H.EXE. Występ bardzo wyróżniający się na tle innych. Okazało się, że można zagrać koncert dark electro na prawdziwych instrumentach! Dwie gitary, perkusja i do tego mroczny wokal okazały się super zestawieniem. Koncert bardzo profesjonalny, świetnie zagrany. Zadbano również o stronę wizualną, a nawet o oprawę pirotechniczną!
Rozczarowaniem był dla mnie natomiast koncert norweskiej Wardruny grającej dark folk. Nie dość że kazali na siebie długo czekać, to całość zaprezentowała się nudnawo. Z rozmów ze znajomymi wynikało, że zdania były bardzo podzielone. Część z nich była zachwycona, przyjechali specjalnie na ten koncert i ich oczekiwania zostały spełnione. Inni natomiast podzielali moją opinię. Wszystko zależy, co do kogo przemawia.
Do mnie zdecydowanie bardziej przemawia Paradise Lost, na występ którego musiałam jeszcze dłużej czekać. A wszystko przez spóźnienie Wardruny. Ale w końcu nadszedł ten moment, kiedy na scenę wkroczyli królowie gothic metalu. Spotkałam się z głosami, że nagłośnienie koncertu było do niczego. Ja jednak tego nie wychwyciłam, może dlatego, że stałam z boku, za to blisko sceny. Zaprezentowali przekrój swojej dyskografii. Nie mogło oczywiście zabraknąć utworu „Gothic”. Świetnie, bardzo doomowo, zabrzmiały piosenki z nowej płyty pt. „The plague within”. Paradise Lost zadbał również o miłośników lżejszego brzmienia i nie zabrakło piosenek mniej metalowych, za to bardziej rockowych i melodyjnych. Było różnorodnie, jednak z przewagą ciężkiego doom metalowego grania. Było to dla mnie niezwykłe przeżycie, usłyszeć ich drugi raz w życiu. Mam jednak nadzieję, że jeszcze będą okazje.
Niedziela, jak się później okazało, była dniem załamania pogody, które nastąpiło pod wieczór. Na szczęście obyło się bez strat i nikt nie ucierpiał, choć było naprawdę groźnie. Ale po kolei.
Powiało świeżością, kiedy na zamkowej scenie pojawiła się Monica Jeffries. Z pochodzenia Polka mieszkająca w Niemczech. Dała świetny koncert muzyki, którą można określić mianem dark synth pop. Monica super brzmi na żywo, a przy tym ma mnóstwo wdzięku, co z pewnością może jej przysporzyć wielu fanów. Myślę, że ich zdobyła swoim występem na zamku.
Następni byli muzycy z kanadyjskiego Psyche. Koncert był rewelacyjny. Wokalista dał z siebie wszystko, nie tylko poprzez śpiew, ale również przez bardzo ekspresyjny taniec. Piosenki brzmiały przebojowo. I nie sposób było usiedzieć w miejscu. Wokalista zarażał swoim pozytywnym nastawieniem i dobrym humorem.
Występ włoskiego The Frozen Autumn do mnie z kolei nie przemówił. Electro cold wave to połączenie dla mnie niezrozumiałe. Jednak było widać, że zespół ma swoich fanów, którzy koncertem wydawali się usatysfakcjonowani.
Zanim pogoda się załamała na scenie zdążył się zainstalować austriacki Nachtmahr grający industrial techno. Zaczęło się nawet nieźle. Wizualnie ciekawie, choć nawiązania do nazizmu były jak dla mnie nieco kontrowersyjne. Na scenie jako swoista dekoracja stały dwie Helgi. Prawdziwych instrumentów nie można było jednak uświadczyć, nie licząc bębnów trzymanych przez wspomniane Helgi. Występ ciekawy, jednak bez głębi i niestety nie pomoże tu nawet perfekcyjnie opracowana wizualna strona koncertu.
Nie było nam jednak dane do końca go wysłuchać, ponieważ nad Bolków nadciągnęły straszne, czarne, mroczne, burzowe chmury. Wokalista Thomas Rainer poinformował, że muszą szybko kończyć. Wtedy wszystkie oczy, zwrócone do tej pory na niego, odwróciły się i zobaczyliśmy nadchodzący armagedon. Gdyby to był inny festiwal, mogłoby być gorzej. Uczestnicy Castle Party dowiedli jednak swej kultury osobistej. Bez paniki i przepychanek opuścili zamek. Za dziesięć minut rozszalała się burza. Zdążyliśmy schronić się na rynku pod arkadami. Dla wielu była to okazja do poznania nowych ludzi i integracji. Mieliśmy wiele szczęścia w Bolkowie, ponieważ, jak już wspomniałam, obyło się bez strat i nikt nie został ranny. W całej Polsce tego dnia burze poczyniły wiele szkód.
Pod znakiem zapytania stanął ostatni zamkowy koncert, czyli występ gwiazdy wieczoru – brytyjskiego Juno Reactora. Śledziliśmy wpisy na facebooku i dzięki tej informacji dowiedzieliśmy się, że jednak koncert się odbędzie. Szliśmy pełni nadziei na super show. I taki on był dla większości widowni. Mi jednak czegoś tam zabrakło. I wcale nie chodzi o to, że koncert odbył się na scenie z obniżonym dachem i nie w pełni oświetlonej. Za to szacun dla Juno Reactora, że zdecydował się w takich warunkach zagrać. Bardzo się starałam wczuć w ten klimat i czasami prawie mi się to udawało. Występ tancerki był nieziemski. Jednak fakt, że momentami dawanie koncertu ograniczało się tylko do odtwarzania muzyki z laptopa, był dla mnie nie do przyjęcia! Gdybym chciała w ten sposób posłuchać ich muzyki, wystarczyłoby pójść na imprezę, a nie na koncert. Może się czepiam, a może jestem zbyt staroświecka. Tym nie mniej byłam trochę rozczarowana, choć w swoich poglądach dosyć osamotniona. Więc cóż, może się nie znam ;)
I w ten sposób tegoroczna edycja Castle Party dobiegła końca. Pozostaje nam czekać rok na następną. Każdy fan sceny dark independent mógł znaleźć coś dla siebie, na co mam nadzieję również podczas Castle Party 2016.