Pół roku temu można było wierzyć, że Flapjack się rozpada. Od tamtej pory Guzik i stary Jahnz dali jednak swoim wielbicielom powody do optymizmu. Większość składu się zmieniła i zespół, który kiedyś postrzegano głównie jako projekt poboczny muzyków Acid Drinkers, wreszcie się od tej kapeli całkowicie uniezależnił. Już podobno nagrywa utwory na nowy album. Ponadto nadal koncertuje, dzięki czemu można na bieżąco kontrolować jego formę. Poszedłem ją sprawdzić bez większych obaw.
Jedną z pierwszych osób, które zobaczyłem po dotarciu do klubu, był kręcący się po lokalu i ogródku, chętnie rozmawiający z ludźmi Guzik. Zwróciłem też uwagę na masywnego, choć niewysokiego, gościa w czapeczce z daszkiem przekręconym na godzinę czwartą. Okazało się, że to wokalista Uhuru. Pierwszy support wszedł na scenę, gdy zapętlone intro leciało już od pięciu minut. Gardłowy rzucił kilkoma tekstami w rodzaju "Yeah, mother fuckers", po czym parę razy powtórzył skierowane do dźwiękowca "Cut that beat". Słuchając go w kolejnych przerwach między utworami, zastanawiałem się, czy to żarty, może autoparodia, czy jednak wokalista naprawdę jest Amerykaninem. Ustaliłem tylko, że nazywa się Raspect Dekki, a grupa sformowana została w tym roku we Wrocławiu.
Wreszcie spełniono życzenie zespołu i wyłączono intro. Niestety słuchanie pierwszego utworu w secie do najprzyjemniejszych doznań nie należało. Być może głównie przez nagłośnienie, ale poza cięższymi riffami wszystko brzmiało po prostu marnie. Brakowało mi też wyraźniejszego zaangażowania w głosie wokalisty. Dopiero od drugiego kawałka, który zaczął się klimatyczniej, dało się wyczuć więcej charakteru. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie ostatnia pozycja w trwającym nieco ponad pół godziny, rapcore'owym secie. Najwięcej szalejący członek zespołu, czyli gitarzysta, wyszedł przed scenę, ale nie podniosło to znacznie poziomu przedstawienia. Bronił się sam utwór. Przydałby się jeszcze tylko drugi wokalista w dość przebojowym refrenie. Mimo wszystko występ został przyjęty dobrze, a gardłowy, który parę razy zachęcał nas, żebyśmy wyrażali zadowolenie okrzykami "Shut up!", również wydawał się ukontentowany.
Idiothead w stosunku do swojego poprzednika ciekawiej wyglądało już pod względem składu i instrumentarium - miało więcej elektroniki oraz kobietę grającą na gitarze basowej. Muzycy dość szybko zajęli swoje miejsca na scenie, po czym... przez dobre kilka minut czekali, aż odnajdzie się dźwiękowiec. W końcu zniecierpliwiony wokalista sam poszedł go szukać. Gdy zguba stanęła wreszcie miejsce przy konsolecie i ustawiono nagłośnienie, frontman przywitał nas kulturalnym "Dzień dobry państwu", a zespół rozpoczął występ - i zrobił to z odpowiednią mocą. Energia biła i od industrialno-metalowego repertuaru, i od samego wokalisty, który zresztą wykazał się poczuciem humoru. Główny przekaz jego wypowiedzi, informujących m.in. o tym, że zespół wcześniej nazywał się Coin, był taki, że on i pozostali członkowie grupy są już starzy i nie mają siły. Stuprocentowo poważny był chyba tylko wtedy, gdy zachęcał nas do udania się na imprezę charytatywną mającą się odbyć dwa dni później na Pergoli.
Przez czterdzieści minut grupa wykonała m.in. "Karen Pommeroy", świetne "Jesus Paint", jeden nowy utwór, wykonywany na żywo po raz pierwszy, zatytułowany bodajże "False, Happy and Forgetful", "Idiocracy", podczas którego wokalista wszedł na chwilę między widzów, "Mucus", w którym miało brakować basów, więc usłyszeliśmy, że mamy je zlizywać ze ścian, a na koniec setu "Aleks" z repertuaru jej wcześniejszego wcielenia. Wszystko z kopem, nowocześnie, w lekko lub mocno industrialnym sosie - aż chciało się więcej. Warto zwrócić na ten zespół uwagę.
Przed występem Flapjack wymieniono na scenie sporą część sprzętu, przez co przerwa trwała dość długo. W tym czasie można było obserwować m.in. nowych członków zespołu. Rozstrzał wiekowy wydaje się duży. Dziara - nowy basista - na oko dorównuje długością dotychczasowego życia Maciejowi Jahnzowi. Że syn gitarzysty, sam grający na tym samym instrumencie, jest od ojca młodszy, nie trzeba chyba tłumaczyć. Perkusista Ślepy - a w dodatku głuchy, jak przedstawił go Guzik - wiekowo plasuje się gdzieś po środku. Najmłodszy natomiast wydaje się VJ, wokalista wspierający i człowiek od samplera w jednym, czyli Piotr Wach. Występ zaczął się właśnie od jego dzieła - będącego dla zespołu nowością, bowiem z wizualizacji przed tą zmianą w składzie chyba nigdy nie korzystał - a konkretnie od fragmentu słynnego monologu Chaplina z "Dyktatora". Następnie cała grupa uderzyła mocno - utworem "Pigment". Za nim podążyły "Ready to Die", jedna nowa, ale nieźle się wśród starszych prezentująca, kompozycja i "Throw This Shit Away". Pomiędzy niektórymi z nich nie robiono pauzy wystarczająco długiej na oklaski, niektóre przerwy jednak się przedłużały przez rozmaite problemy techniczne, w tym przez wpadających na scenę widzów, którzy przypadkiem wyłączyli Guzikowi odsłuch. Wokalista nie przejmował się tym zbytnio, nikogo z podwyższenia nie wyganiał, poprosił tylko, żeby uważać z przewracaniem się.
Z ostatniego albumu studyjnego być może na stałe weszły już do setu koncertowego "The Ballad of Frankie Pots" i "Nombre: Odio". "Troubleman", "Childlike Trust" i "Comic Strip" to za to utwory, których trudno było się nie spodziewać. "Crook" tradycyjnie zabrzmiało ciężej niż na płycie. Podczas "Dead Broke" Guzik wreszcie zdjął czapkę i ciemne okulary. "Dead End", jeszcze jedna pozycja z ostatniej płyty, było najspokojniejszym fragmentem koncertu. Na tym niestety wycieczki na "Keep Your Heads Down" się skończyły. Szkoda, bo liczyłem jeszcze chociaż na "...False Flag Operation".
Sprowokowany skandowaniem widzów Guzik zaśpiewał refren "Soccer-Kids from Africa", po czym rozczarował informacją, że tego utworu nie grają. Zamiast kawałka o Kameruńczykach usłyszeliśmy w wykonaniu grupy "Brasil!", a następnie "Active!" oraz fragment "Raining Blood" Slayera. Eksploracja drugiego albumu Flapjack trwała dalej. Podczas "Don't Kill Anybody" i "Idol Free Zone" zastanawiałem się, czy to wina nagłośnienia, czy rzeczywiście Ślepy bębni tak topornie. Zwróciłem też uwagę na współpracę dwóch wokalistów - głównego i wspierającego. Oby na najbliższym albumie została dobrze wykorzystana.
Flapjack sięgnął na kilka minut po materiał z debiutanckiego dzieła - wykonał "Mandatory Cocaine Song" i "Wake Up Deaf". Ostatnią pozycją w secie podstawowym było "Fairplay", podczas którego Wach poszedł surfować. Na bis Jahnz i Ślepy wyszli z papierosami. Zespół zagrał jeszcze tylko jeden utwór - "Whooz Next", do którego Wach dodał parę wokaliz. Świetnie przyjęty występ się skończył i wytrwale szalejący pod sceną widzowie mogli pójść zmyć z siebie pot.
Tego wieczoru po raz pierwszy widziałem Idiothead i muszę przyznać, że zaprezentowało się bardzo dobrze. W nowym Flapjacku natomiast może da się odczuć brak Ślimaka, ale poza tym prawie wszystko jest po staremu - grupa daje radę, publiczność szaleje. Ciekawe tylko, ile jeszcze albumów zespół musi nagrać, zanim sety koncertów przestaną się opierać głównie na materiale z "Fairplay". I dlaczego zabrakło "YoGo"?!