Kolejna edycja Castle Party za nami. Już dwudziesta czwarta. Moja jedenasta i na pewno nie ostatnia. Muzycznie była dla mnie najlepsza ze wszystkich, na których do tej pory byłam. Coś wspaniałego! Ziściły się moje dwa marzenia o zobaczeniu i posłuchaniu na żywo ulubionych kapel. To były niezapomniane przeżycia i cudowne muzyczne uniesienia. Jakby tego było mało, sporo zespołów, których do tej pory nie znałam, okazało się dla mnie mega pozytywnym zaskoczeniem.
Castle Party zazwyczaj towarzyszyła fala upałów. Tym razem sytuacja wyglądała inaczej. Było chłodno, co szczególnie dało się we znaki nocującym na polu namiotowym. Na szczęście z dnia na dzień było coraz cieplej. W tym roku koncerty odbywały się na dwóch scenach: na dziedzińcu zamkowym i w dawnym kościele ewangelickim. W nim też odbywały się pokoncertowe imprezy. Miały one również miejsce w Hacjendzie, którą objęli we władanie didżeje związani z Bat-Cave.pl.
W pierwszy dzień festiwalu, określony jaki Gothic Day, koncerty odbywały się tylko w kościele. Zagrało sporo kapel z nurtu deathrock, gothic rock, post-punk. Na scenie gościła m.in. znana doskonale bolkowskiej publiczności słowacka Lahka Muza. Piątek był pierwszym dniem koncertów na dziedzińcu zamkowym. Jako pierwszy zaprezentował się polski Rigor Mortiss. Prosta, minimalistyczna aranżacja spowodowała odbiór ich koncertu jako iście psychodeliczny i zadziwiająco zapadający w pamięć. Jako drugi wystąpił polski Batalion D'Amour. Ich koncert był niezwykły i bardzo widowiskowy. Wokalistka nie tylko świetnie wyglądała na scenie w swojej cudownej stylizacji, ale przede wszystkim zaprezentowała świetną formę muzyczną Zadbano o oprawę wizualną – na scenie występowały dziewczyny „igrające z ogniem”.
W tym czasie w kościele w ramach tzw. Metal Day odbywały się koncerty z nurtu death i black metal. Jeden z nich szczególnie zapadł mi w pamięć. Koncert polskiego Ulcera. I choć nie rozumiem takiej muzyki, zawsze przyjemnie jest popatrzeć na muzyków grających na żywo z zaangażowaniem. Wieczornych, piątkowych koncertów na zamku nie można było przepuścić. Uczta duchowa dla fanów electro i electronic darkwave, bo zagrała Diorama oraz Diary of Dreams. Fani wykazali się dużą dozą wyrozumiałości, ponieważ Diorama zaliczyła poważną wpadkę. Zawiódł sprzęt. Trzeba było długo czekać, aż problem został rozwiązany. Już prawie straciłam nadzieję. Zespół nie poddał się jednak tak łatwo. Moim zdaniem, pokazali prawdziwą klasę. Wypełnili czas, grając instrumentalne utwory. W końcu po naprawieniu problemu technicznego mogli ruszyć i zagrać to, co zaplanowali. I tylko z tyłu głowy kołatała mi myśl – co to za muzyka, której nie można zagrać bez komputera?
Po Dioramie nastąpił prawdziwy folkowo-metalowy szał. Na scenę wkroczyła rosyjska Arkona. Co za cudowny występ! Co za niespodzianka! Nie znałam ich wcześniej, ale to co zobaczyłam i usłyszałam przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Bardzo oryginalna muzyka. Nie tylko ze względu na głos wokalistki – Maszy. Potrafiła śpiewać i wysoko, i nisko. Melodyjnie, ale gdy wymagała tego okoliczność śpiewała growlingiem lepiej od niejednego wokalisty rodzaju męskiego. Dla mnie jako miłośniczki języka rosyjskiego była to prawdziwa gratka – usłyszeć taką wspaniałą muzykę w języku Puszkina. Gwiazdą wieczoru był Diary of Dreams. Koncert bardzo dobry, ale nie porwał mnie specjalnie. Być może dlatego, że zagrali bardzo mało z moich ulubionych utworów... Jednak zdecydowanie bardziej do mnie przemówili niż Diorama. Z pewnością dlatego, że ich muzyka cechuje się dużo większą dozą mroku i nihilizmu, niż muza Dioramy.
Sobotnie koncertowanie rozpoczęła Kasia Lipert - grająca na skrzypcach elektronicznych. Gotycka Vanessa Mae? Myślę, że zdecydowanie od Vanessy lepsza. Wczesnym wieczorem wystąpił The Angina Pectoris – niemiecki zespół grający gothic rocka. Na tle wielu kapel grających w tym stylu wypadli całkiem oryginalnie. Choć moimi ulubieńcami nie zostali ;) Wyszliśmy przed końcem, żeby zdążyć do kościoła ewangelickiego. Tego dnia odbywały się tam koncerty pod hasłem Industrial Day. Spieszyliśmy się na występ Sieben – przedstawiciela nurtu tzw. freakfolk. Muzyk zgromadził na swoim koncercie prawdziwy tłum i naprawdę go porwał. Utwory niezwykle oryginalne, energetyczne, zagrane na skrzypcach i wyśpiewane z zapałem. Było widać, że wśród publiczności jest sporo prawdziwych fanów.
I znów trzeba się było spieszyć, bo na zamku miał wystąpić Suicide Commando. Zespół doskonale znany castlepartowej publiczności. Niezrównani w swoim gatunku, przedstawiciele stylu electro-industrial. Najlepsza muza do tańca, a taniec w tłumie fanów na bolkowskim dziedzińcu zamkowym był niesamowitym przeżyciem. Koncert, jak zawsze - bardzo dobry. Wizualna oprawa również zapadła w pamięć. Prezentacje, czasem szokujące, były doskonałym uzupełnieniem treści piosenek. Belgowie zeszli ze sceny, aby ustąpić miejsca polskim muzykom. A konkretnie śląskim. Na scenę wkroczył bowiem NeuOberschlesien. Moje wielkie odkrycie tegorocznego Castle Party. Śpiewający po śląsku, co brzmiało niesamowicie w połączeniu z industrialnym metalem, jaki grali. W pierwszej kolejności wcale nie skojarzyli mi się z Rammsteinem, z którym są często porównywani. Pierwsze, co zauważyłam, czy raczej wyczułam, to skojarzenie z muzyką Kata. Podobnie liryczni, podobna estetyka. Bardzo dobre teksty, przejmujący śpiew wokalisty, inspiracje baśnią i poezją – to wszystko ma wpływ na to, że ich muzyka jest niesamowita i wartościowa. I do tańca, i do uważnego wsłuchania się. Śląska gwara odgrywa w ich twórczości zasadniczą rolę. Śpiewają o swojej małej Ojczyźnie z przejęciem i szacunkiem, co naprawdę robi wrażenie. Myślę, że nie ma innej opcji – muszą to robić po ślunsku. Super uzupełnieniem koncertu były efekty pirotechniczne, a perełką wśród nich snopy iskier strzelające z gryfów gitar :) Po koncercie wyszli do fanów, z każdym pogadali, bardzo pozytywni ludzie. Mi udało się poprosić wokalistę – Michała o wspólne zdjęcie. Przy okazji zadeklarowałam się jako nowa fanka :)
Gwiazdą wieczoru był brytyjski My Dying Bride. To właśnie było moje pierwsze spełnione marzenie. Koncert na mega wysokim poziomie. Dali z siebie wszystko. Co za cudowne przeżycie móc ich widzieć i słyszeć na żywo. Byłam bardzo blisko. Widziałam wszystkie emocje wypisane na twarzach muzyków. Aaron śpiewał z bardzo dużym przejęciem. To nie był zwykły show. Publiczność była jak zaczarowana. Pewnie większość z nich, tak jak ja, było długoletnimi fanami. Były piosenki z najnowszej płyty, ale bardzo dużo było tych najbardziej znanych - starych. I było widać, że to śpiewanie właśnie ich, sprawia wokaliście największą przyjemność. Najbardziej trafną recenzję, bardzo obrazowo przedstawiającą ten rodzaj muzyki, usłyszałam przypadkiem od ludzi spoza klimatu. Powiedzieli, że mieli wrażenie, jakby walec przejechał po publice. Tam i z powrotem. Yes. It's doom metal, bejbe ;) Po tych doznaniach artystycznych postanowiliśmy zaszaleć na imprezie w kościele i o dziwo, było przy czym tańczyć :)
Po odespaniu nocnej eskapady wzięliśmy się szybko w garść, bo przed nami był kolejny dzień pełen wrażeń – z perspektywą drugiego spełniającego się marzenia muzycznego. Tego dnia skupiliśmy się tylko na koncertach na dziedzińcu zamkowym. Kościelne koncerty zostały zagrane pod hasłem Electro Day. Na scenie pokazali się m.in. szwedzki Fredrik Croona, polski H.EXE i niemiecki In Strict Confidence. Super gotycko-rockowy koncert dał polski Dance On Glass. Wokalistka wspominała o tremie, ale zupełnie niepotrzebnie, bo sprawiała wrażenie, jakby na estradzie spędziła całe życie :) Świetny klimat i ekspresja. Wspaniały głos i utalentowani muzycy na scenie. Koncert na wysokim poziomie. Piosenki niełatwe do zaśpiewania, a mimo to Ania świetnie sobie z nimi poradziła. Być może, gdybym wcześniej znała ich twórczość, odbiór byłby jeszcze lepszy. Z pewnością warto się z nią bliżej zapoznać.
Kolejna zmiana stylu i na scenie pojawił się Controlled Collapse. Polski electro-industrial, według mnie na światowym poziomie! Wcale nie miałam w danym momencie ochoty na kolejną porcję electro, ale to, co zespół zaprezentował na scenie, bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Nie żałowałam, że zostałam do końca. Wciągnęło mnie. Bardzo dużym plusem był super kontakt zespołu z publicznością, przede wszystkim gitarzysty i wokalisty. Niesamowita energia i charyzma! Ich sceniczny sposób bycia bardzo do mnie przemówił. Z przyjemnością jeszcze bym ich kiedyś zobaczyła na żywo. Na mega słowa uznania zasługuje perkusistka - Paulina, która nie dość, że pięknie wyglądała, wykonała kawał dobrej roboty. Niecodziennie widuje się dziewczynę tak dającą czadu na perkusji, bo nie ukrywajmy, że jest to domena męska.
Następnym koncertem, który dla mnie osobiście był kompletną porażką, był koncert belgijskiego Vive la Fête. Zagrali jako przedostatni, przed główną gwiazdą. Nie ten czas. Nie to miejsce. Nie ten festiwal! Jakieś nieporozumienie! Myślę, że w swoich odczuciach byłam jednak dość osamotniona, bo większość świetnie się bawiła w tym rytmie nieomalże disco-polo. Kompletnie nie przemówił do mnie ten styl muzyczny, który organizatorzy festiwalu nazwali electropopem. Patrzyłam z niedowierzaniem na kwiczącą wokalistkę, wykonującą swój taniec-połamaniec. Ciężko było to znieść. To moje subiektywne odczucia. Publiczność była bardzo zadowolona. Było widać, że ludzie super się bawią, co wprawiało mnie w osłupienie, żeby nie powiedzieć ostrzej – zniesmaczenie ;)
W jako takim nastroju utrzymywała mnie jedna myśl – że jeszcze trochę i na scenie pojawi się Tiamat. I rzeczywiście byli niczym odtrutka po traumie występu Belgów. Kolejne marzenie się spełniło. Jedna z moich ukochanych kapel pod tym samym bolkowskim niebem co ja :) Nie zawiodłam się, a wręcz przeciwnie, nie myślałam, że wypadną aż tak dobrze. To gwiazda naprawdę światowego formatu. Przyjechali na tyle późno, że nie zdążyli mieć próby. Po prostu weszli na scenę, podłączyli sprzęt i dali cudowny koncert. Utwory różnorodne - nowsze i starsze. Hity i mniej znane. Miałam jednak wrażenie, że najwięcej utworów było z „Amanethes”. I dobrze, bo ta płyta jest jedną z lepszych w ich dyskografii. Wokalista miał świetny kontakt z publicznością. Pomiędzy utworami wypowiadał się na różne tematy i bardzo często podkreślał, jak bardzo lubi Polskę i jak mu się u nas podoba. Koncert był niezwykle klimatyczny i zagrany z dużym zaangażowaniem. Przekonałam się o tym, że Johan ma naprawdę świetny głos. Oczywiście były bisy. Było widać, że muzycy z żalem rozstają się z bolkowską publicznością. Dla mnie był to koncert życia. Pozostaje mieć nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mi dane ich usłyszeć na żywo.
Tak. To był festiwal przede wszystkim spełnionych marzeń muzycznych. Ale był to również festiwal nowych fascynacji. Arkona, NeuOberschlesien, Dance On Glass i Controlled Collapse – czas bliżej zapoznać się z Waszą twórczością.
hrodvitnir : Dla mnie najlepsze Castle Party ever ;-) Zwłaszcza jeżeli chodzi o stronę...
Uriella : Dla mnie tegoroczne Castle Party rowniez bylo bardzo udane. Tiamat troche za...