Tradycyjnie już w ostatni weekend lipca do małego, 5-tysięcznego miasteczka Bolków na pograniczu Gór Kaczawskich, ściągnęły tłumy fanów muzyki z szeroko rozumianego kręgu dark independent. I tradycyjnie powodem owego zgromadzenia była XV już edycja festiwalu Castle Party, który jak co roku (z wyjątkiem pierwszych lat, kiedy wydarzenie rozgrywało się w Grodźcu) odbył się w bolkowskim XIII-wiecznym zamku, zaś imprezy towarzyszące (after parties) w miejscowych klubach.
Chociaż oficjalnie festiwal rozpoczynał się w piątkowy wieczór 25 lipca i trwał do niedzielnej nocy, to wielu uczestników imprezy zjechało się już na długo wcześniej, co niektórzy nawet w środę, aby w pełni zasmakować specyficznej atmosfery. Należy bowiem zaznaczyć, że muzyka nie stanowiła jedynej atrakcji - sam klimat miejsca, karnawał mody, różnorodność stylów i sposobów wyrażania siebie oddziaływały jak magnes, przyciągając do Bolkowa nie tylko fanów, ale i mnóstwo amatorskich i profesjonalnych fotografów oraz dziennikarzy. I w ten sposób frekwencja sięgnęła poziomu ponad 5 tysięcy osób, które wykupiły bilety na festiwal - jeśli dodać by do tego ludzi bawiących się poza murami zamku, byłaby dużo wyższa. Jak wspomniałam, uczestnicy festiwalu gromadzili się w wielu miejscach miasteczka już od środy. Większość z nich zatrzymała się czy to na polu namiotowym, czy też na prywatnych kwaterach, gdyż mieszkańcy Bolkowa są niezwykle gościnni i tolerancyjni dla gotyckiej czarno-kolorowej braci i jak tylko mogą co roku korzystają z okazji popularności festiwalu. Świadczą o tym choćby czynne niemal całą dobę sklepy i restauracje. W tym roku hitem żywieniowym z pewnością stała się "Basztowa" przy ulicy prowadzącej do zamku - nie dość, że strawa genialna (jajecznica zwłaszcza), to w przystępnej cenie. Największą jednak inwazję odwiedzających przeżywały dwa kluby, w których, licząc od czwartku do niedzieli, każdej nocy odbywały się towarzyszące imprezy festiwalu.
Pierwsza z nich miała miejsce w znanej bywalcom od dawna Hacjendzie niedaleko pola namiotowego. W czwartek od godziny 21 do 5 w piwnicy na parkiecie królowały różnego rodzaju odmiany electro (DJ AgraX, DJ piTer, DJ noName, DJ ManieK oraz DJ Fairyboy), natomiast u góry z szafy grającej standardowo pobrzmiewały utwory Depeche Mode. Równocześnie podobna impreza odbywała się w nowym klubie (zamiast zeszłorocznego Sorento) - Arenie, gdzie dominowały rytmy dark psychedelic, goa i progressive trance w wykonaniu DJ Tau, DJ tonid, DJ Leszka Rakowskiego, DJ YadYam, DJ Auriar oraz DJ Sthilmanna. Nie wiem jak do końca potoczyła się zabawa w owym miejscu, ponieważ z tego co pamiętam około północy zaczęło siermiężnie padać, a impreza w Arenie odbywała się właściwie na świeżym powietrzu w blasku laserów. Tylko gdzieniegdzie ludzie mogli się skryć pod zadaszenia nad stolikami. Na szczęście była to jedyna ulewa na tegorocznym festiwalu, w dodatku obyło się bez burzy i związanych z nią efektów specjalnych (jak w 2005 roku...).
PIĄTEK
Po deszczowej nocy nadszedł nadzwyczaj duszny i gorący dzień. W piątek oficjalna inauguracja festiwalu miała nastąpić o 19 na dziedzińcu zamku. Do tego czasu, kto wcześniej nie zdobył karnetu i opaski na rękę, musiał ustawić się w arcydługą kolejkę, która z mozołem poruszała się ku wrotom budowli. Zanim to jednak nastąpiło, można było sobie przysiąść na rynku miasteczka i popodziwiać "widoki" - korowód wymyślnych strojów i makijaży jest w stanie oddać tylko obraz, czyli fotografie lub filmy video - ja skupię się zatem na tym co działo się na "małej" scenie zamku. Nie warto było się śpieszyć, gdyż pierwszy set niejakiego DJ MarKucha zabrzmiał z ponadgodzinną obsuwą. Chillout-ethno-trance jakoś niespecjalnie mnie zainsteresowało, zatem była chwila na rekonesans po stoiskach.
Nie trwał on długo, bo zbliżał się czas występu węgierskiego zespołu The Moon And Nightspirit, który był moim faworytem piątkowego wieczoru. Głównie dlatego, iż formacja reprezentowała ciekawy, pogańsko-folkowy nurt, a do tego jej członkowie posługiwali się "żywymi" instrumentami. Oprócz Agnes Toth i Mihaly'ego Szabo na scenie pojawili się jeszcze dwaj muzycy, w tym Gergely grający na czymś wyglądającym na zither (przynajmniej do momentu, gdy instrument ten się nie rozstroił...). Zespół wprowadził mistyczną, tajemniczą atmosferę. Niedociągnięciem był fakt, iż organizatorzy pozwolili by przez trzy czwarte koncertu scena tonęła w zupełnym mroku, a gdy w końcu zapalono reflektor skierowano go... w publikę.
Mniej więcej w tym samym czasie w katolickim kościele na rynku odbywał się występ Persephone - akustycznego projektu solowego Sonji Kraushofer z austriackiego L'Ame Immortelle. Koncert podobał się nie tylko uczestnikom festiwalu, ale i mieszkańcom. Wokalistka wystąpiła w towarzystwie Martina Hoeferta i Holgera Wilhelmi na wiolonczelach, kontrabasisty Johannes Kramera oraz Johna Abdelsayeda na istrumentach perkusyjnych. Koncert miał kameralny charakter (ok. 200 osób) i przyniósł publiczności nie tylko imponujące doznania dźwiękowe (rewelacyjna akustyka kościoła), ale i chłód.
Wróćmy z powrotem na dziedziniec zamkowy. Po The Moon And Nightspirit na szczęście nie zmieniono klimatu o 180 stopni, bo na scenie ukazał się Sieben. Muzyk sam określa siebie "one-man show" i taki też był jego koncert. Kompozycje składały się właściwie z partii głosu i skrzypiec oraz elektroniki, która je potem przetwarzała. Nastrój pozostał zatem folkowy, choć wprowadzał powoli w mechaniczny świat beatów.
Tak jak rok temu, tak i teraz przyszła pora na perfomance. I również na tej edycji festiwalu obejrzeć można było pokaz teatralno-sadomasochistyczny. Nie jestem wielbicielką katowania własnego ciała, jednak byłam ciekawa, do jakich czynności dopuszczą się "aktorzy". Diva'ine Eye - "alternatywny performance projekt" to właściwie dwie kobiety: Polka (fotomodelka i stylistka) o pseudonimie Miss Omega oraz Greczynka Betty Bate. Szczerze oczekiwałam, że w przedstawieniu będzie więcej fabuły i ognia, tymczasem zdominowane zostało ono nakłuwaniem panny Betty i ciągnięciem jej za sznurki niczym marionetkę przez górującą nad sceną Miss Omegę. Może to i dobrze, że na telebimie kiepsko było widać szczegóły, choć wydaje mi się, że w poprzednim roku performance charakteryzował się dużo większą dawką bólu. Zaczęło się od krótkiego fire show, ale skończyło już mniej interesująco - mam nadzieję, że na kolejnej edycji festiwalu zaistnieje nieco inna, bogatsza w treść konwencja teatralno-performance'owa.
O następnych występach na dziedzincu powiedzieć mogę dużo mniej, jako że tuż po pokazie udałam się sprawdzić atmosferę w mieście, zatem nie bardzo orientuję się jak wypadł Error::Genesis - ukraiński projekt z kręgu muzyki industrialnej. Wkrótce nastąpił kolejny pokaz - tym razem właściwe fire show przy dźwiękach death electro glam w wykonaniu DJ Emmanuelle 5 z Francji. Ludzie się bawili i chyba nic tu nie można mieć do zarzucenia.
Na zakończenie zamkowego Off Night wystąpił Clicks. DJ kr-lik jako polski przedstawiciel sceny electroclashowo-trance'owej zaserwował całkiem melodyjne granie, czym rozruszał trochę publiczność, choć już pora sprawiała, że część osób kierowała się czy to do klubów czy to na rynek.
Piątkowa Industrial Night w Arenie przebiegała pod znakiem experimental electronic/idm/ambient/power noise/industrialu. Swoje około 40-minutowe live acty, łączące dźwięki z efektami wizualnymi, zaprezentowały składy: Square Extension, The Void Of Nul Haid oraz Elektro Jugend Kollektiv. Na koniec do samego rana noise'owe i inne alternatywne brzmienia rozsiewał DJ jacup_H. Oczywiście, równolegle w Hacjendzie trwała inna, jak dla mnie chyba ciekawsza impreza pod znakiem Breslau Night, jako, że grali sami wrocławscy didżeje. Na dole klubu około północy panowała rewelacyjna atmosfera, a szczególną aprobatą darzone były największe hiciory - poczynając od Combichrista poprzez VNV Nation czy remiksy Apoptygmy Berzerk. Nie przypadł mi do gustu jednak set electro-clash/bigbeatowy w wykonaniu DJane Frail - brakowało ciężkiego, wyraźnego beatu, który mimo późnej pory i zmęczenia wprawiałby umysł i ciało w ruch, zatem koniec końców udaliśmy się grupą przed klub na spoczynek i dalej do kwater.
SOBOTA
Nie wiem jak to jest, ale z roku na rok koncerty na głównej scenie zaczynają się coraz wcześniej... Godzina 14 w niesamowicie upalną i słoneczną pogodę to nie najlepszy czas, by zachęcić fanów do wdrapania się na wzgórze zamkowe (co niektórzy w dodatku w ciężkich, wysokich butach i obcisłych, nieprzepuszczających powietrza strojach) i wystania całego koncertu bez najmniejszego cienia nad głową (no, chyba że ktoś zaopatrzył się w parasolkę).
Pomimo tego na zamku stawiło się dość sporo ludzi, a pierwszy zespół tego dnia - polski Thy Disease - rozpoczął grę punktualnie. Był to chyba najcięższy, gitarowy występ festiwalu - z wokalistą w większości growlującym jak na death metal przystało, ale z dodającymi cyber-smaczku klawiszami. Formacja zagrała około 25 minut, na koniec prezentując spragnionej gotyckich brzmień publiczności cover Depeche Mode - "Sinner In Me". Wypadł on średnio przekonująco, ale brawa dla zespołu za próbę wpisania się w castle-party'ową specyfikę.
Zupełnie odmienną atmosferę wytworzył pół godziny później szwedzki duet Colony 5. Po widzianych wcześniej teledyskach tego projektu, nie spodziewałam się po nim niczego specjalnego, raczej wzbudzał we mnie śmiech, tymczasem "tak źle" nie było. P.O. Svensson trochę pofałszował w synth'pop'powym stylu, ale najważniejsze, że muzyka pozytywnie wpłynęła na coraz aktywniej bawiących się pod sceną fanów.
Znaczne ochłodzenie, przynajmniej brzmieniowe, przyniosła rzeszowska grupa 1984 spod znaku "zimnej fali". Był to drugi raz, kiedy zespół ten wystąpił na festiwalu Castle Party (poprzednio w 1999 roku). Panowie na scenie wypadli wyjątkowo statycznie i mało widowiskowo, ale wobec natury gatunku, trudno mieć im to do zarzucenia. Mimo wszystko nie wytrwałam do końca tego koncertu i wyruszyłam na poszukiwanie przewiewu i cienia.
Poważny wydźwięk poprzedniego występu zmieniło pojawienie się szalonych Amerykanów z Cinema Strange. Na scenie i w brzmieniu zapanował dziwaczny chaos. Sam koncert miał formę pewnego spektaklu pełnego ruchu, pląsów i humoru. Wokalista w zabawnej fryzurze, wąsiku i w szpilkach radził sobie zadziwiająco dobrze, zgrabnie przemykając tu i tam pomiędzy brodatym gitarzystą w przebraniu a la Castro a basistą w rozstrzepanych blond włosach i w powiewnej szacie. Ten swoiście kabaretowy, deathrockowy styl ożywił publiczność, było w końcu nie tylko czego słuchać, ale i na co popatrzeć.
Słońce prażyło wciąż z takim samym natężeniem nie dając chwili wytchnienia, więc rotacja ludzi w okolicy sceny stawała się coraz częstsza. Z tego powodu i ja udałam się ponownie na bardziej zacieniony dziedziniec zamkowy i z tej również przyczyny załapałam się tylko na końcowy utwór belgijskiego 32Crash. Nie było chyba jednak wiele do stracenia, chyba że jest się zwolennikiem brzmienia starej szkoły industrialu i EBM. Trio, w skład którego wchodzi m.in. De Meyer z kultowego Front 242, zaprezentowało się w czarnych, ciężkich strojach niczym z jednostki antyterrorystycznej, za nic mając sobie piekące słońce. Zagrali poprawny, acz mało ekscytujący set i z potem na czołach zeszli ze sceny.
To już trzeci raz, gdy na Castle Party pojawili się XIII Stoleti i drugi raz, gdy zagościli w Polsce w tym roku. Tak się składa, że było mi dane uczestniczyć w ich koncercie 9 maja we Wrocławiu, zatem miałam niejako powtórkę z rozrywki - jak się spodziewałam, bolkowska setlista niewiele różniła się od wrocławskiej. Z tą różnicą, że tym razem ograniczały muzyków ramy czasowe festiwalu i nie mogli sobie pozwolić na bisy. O jakość występu Czechów byłam również spokojna, już w maju pokazali, że po czteroletniej przerwie dalej są w wysokiej formie i potrafią poderwać do wspólnego śpiewu publiczność. Trochę tylko denerwowały problemy techniczne z nagłośnieniem na początku, to jednak nie przeszkodziło w zagraniu bardzo udanego koncertu. Przy takich hitach jak "Elizabeth", "Fatherland" czy "Nosferatu Is Dead" tłum pod sceną zgodnie wykrzykiwał refreny, a na zakończenie utworów dziękował obfitymi owacjami.
Temperatura, zamiast spadać, rosła wraz z pojawianiem się kolejnych "gwiazd" festiwalu. Po XIII Stoletich na scenie zaczęli się montować muzycy Garden Of Delight. Nigdy nie interesowałam się specjalnie tym zespołem, jednak po wrażeniu, jakie wywarł na mnie koncert, będę musiała się zapoznać z szeroką dyskografią tej istniejącej już od 18 lat formacji. "Rychło w czas", można by rzec, bo niestety grupa kończy swoją działalność akurat w listopadzie tego roku. Wracając do Castle Party - świetny show, szczególnie spójność wizualna członków zespołu - gdzie nie spojrzeć pojawiało się logo (flaga, element na statywie mikrofonu, ubiory) Gardenów, a muzyka, wbrew moim skojarzeniom, była żywa, gitarowa, kompozycje rockowo zaaranżowane, słowem - profesjonalizm.
Po żywiołowym występie Gardenów przyszła pora na uzupełnienie płynów, więc nie do końca starczyło czasu, aby przyjrzeć się w całości koncertowi następnego, także pochodzącego z Niemiec zespołu - In Strict Confidence. Przestałam żałować, gdy tylko zrozumiałam, że to co dociera do moich uszu jest prawie w 100% muzyką z playbacku. Świadczyła o tym dobitnie "gra" gitarzystki, która czasami nawet nie kusiła się o to, by do taktu szturchać struny w instrumencie. Co do wokalisty, nie mam pewności, gdyż stałam zbyt daleko, ale wszystko możliwe... A szkoda, bo zespół na tyle znany powinien jednak utrzymywać adekwatny do swojej "pozycji w rankingu" festiwalu poziom. Publika mimo wszystko sprawiała wrażenie zadowolonej - słońce powoli chyliło się ku zachodowi, można było zatem przebrać się w "cięższą" wersję odświętnych strojów i aktywniej bawić się pod sceną.
Od początku festiwalu ciekawiło mnie, jak wypadnie Anne Clark, która dość pozytywnie przemówiła do mnie w studyjnych utworach, m.in. "Sleeper In Metropolis". Niestety, zostałam zawiedziona jej występem na Castle Party - od początku wiało nudą - rozumiem, że to dość alternatywny, new wave'owy klimat, ale - jak dla mnie - jednak za mało bodźców. A dodam, że Anne śpiewała -recytowała o najbardziej sprzyjającej porze. Nie oczekiwałam, że 48-letnia Clark wyskoczy w rażąco-kolorowej kreacji, ale mogła pokusić się chyba o lepszą prezencję sceniczną, niżeli wytarte dżinsy... W tle urabiali się panowie z Implant, towarzyszący wcześniej De Meyerowi w 32Crash. Brak było czegoś, co łączyłoby oba te muzyczne światy.
Już w czasie występu (a może za jego sprawą?) Clark pod sceną trochę się wyludniło - mimo wszystko całodzienna aktywność daje w kość i kiedyś trzeba odpocząć - zapełniły się za to okolice zamku, zwłaszcza "Basztowa" i pobliskie ogródki. Z festiwalowego składu na sobotę pozostali tylko weterani industrialu - Die Krupps. Z logiem młota uderzającego w kowadło oraz mocnymi, konkretnymi riffami i energią sceniczną przypominali nieco Rammstein. I nie jest to złudne skojarzenie, gdyż z tego co wiem, Rammstein gęsto czerpał z dorobku Die Krupps w ugruntowywaniu własnego stylu. Publiczność, po statycznym koncercie Anne Clark, spragniona była cięższego uderzenia i bawiła się już jakby ostatkiem sił, wszak pora stawała się późna, a wielu miało w planach jeszcze after parties.
Tym razem Arenę ominęłam szerokim łukiem, choć odbywać się miała w niej tzw. Vampire Freaks Night pod znakiem rytmów electro/indu/EBM. W Hacjendzie zaś toczyło się party o nazwie United Colours Of Dark, podczas którego załapałam się na dark electro-sety w wykonaniu DJ AndyRavenSable'a oraz DJ u-men'a. Równocześnie na górze z szafy grającej niosły się echa utworów już nie tylko klasycznego do znudzenia Depeche Mode, ale także Rammstein i innych cięższych brzmień.
NIEDZIELA
Ostatni dzień festiwalu, drugi dzień koncertów na głównej scenie i kolejny z palącym za dnia słońcem. Początek - godzina 15, na pierwszy ogień poszedł litewski band o nazwie Xess, jedna z nielicznych metalowych kapel tego festiwalu, jednak bardziej czerpiąca z gotyku niż występujący dzień wcześniej, cybermetalowy Thy Disease. Chłopcy zagrali mocno, szybko, z przeciętnym wokalem, ale nie potrafili rozruszać skromnie przybyłej publiczności. Bo trzeba dodać, że o ile w sobotę o tej porze nie można było się już prawie wcisnąć pod barierki, to niedziela okazała się leniwa i na zamek dotarło mniej osób.
Chroniąc się przed słońcem w cieniu prowizorycznej "altanki", jaka została ustawiona tuż pod murem, wyczekiwałam na Red Emprez. Czerwona Cesarzowa z Białegostoku już w styczniu 2006 roku na poznańskim koncercie dała się poznać od jak najlepszej strony supportując zespół Minerve. Jeszcze wcześniej, bo w lipcu 2005 roku, pamiętam jak usłyszałam teraźniejszego wokalistę Red Emprez - Adama Bogusłowicza, wtedy frontmana kudy 4 - już wtedy intuicja mówiła mi, że nie przypadkiem natknęłam się na tę osobowość. Nie pomyliłam się, bowiem dzisiaj Red Emprez to jeden z najbardziej obiecujących krajowych projektów electro. Szkoda więc, że duet na Castle Party miał do dyspozycji tak niesprzyjającą porę, mimo to już na początku występu frekwencja pod sceną wyraźnie zaczęła rosnąć. Dodatkowy minus stanowiły kłopoty ze sprzętem i nagłośnieniem - parę razy zespołowi urywał się podkład, ale wreszcie koncert doszedł do skutku. Przez 25 minut za wiele zaprezentować się nie da, poza tym myślę, iż Red Emprez lepiej sprawdziłoby się w klubach, zatem czekam na okazję by ponownie się o tym przekonać.
Made In Poland nie trafił do mnie w ogóle. Swoim występem przypomnieli mi 1984 z dnia poprzedniego. Cóż, cold wave to nie jest widowiskowy gatunek, choć w tym przypadku dało się wyczuć wyraźną punkową zadziorność.
Mnie jak również coraz liczniej gromadzącej się na placu przed sceną publiczności, brakowało z pewnością "kopa", który zmyłby z twarzy zmęczenie upałem i zachęcił do wspólnej zabawy. Taką szansą był istniejący zaledwie od trzech lat projekt Reaper i tej okazji nie zmarnował. Ba, zdecydowanie mi się spodobał, w szczególności zjednał przychylność publiczności swoją naturalnością. Wokalista - Grek z pochodzenia - Vasi Vallis sypał anegdotami jak z rękawa (m. in. na temat swojej matki, która nie może zrozumieć czym zajmuje się jej syn) jednocześnie nagrywając ("dla mamy") bawiącą się publikę. Widać było autentyczną radość duetu z występu, a wydobywające się z głośników beaty kojarzyły się znacząco z dokonaniami Combichrist (nie bez kozery, bowiem rok temu Reaper udzielał się na wspólnej trasie z ekipą Andy'ego LaPlagua).
Ledwie zakończył się energetyczny set Reapera, a na rozgrzaną do czerwoności publiczność czekała kolejna dawka beatów, tym razem w wykonaniu niemieckiego [:SITD:]. Niewiele o tym jednak mogę powiedzieć, gdyż opuściłam akurat występ w oczekiwaniu na gwiazdy wieczoru.
Jedną z pierwszych było Closterkeller. Który to już raz na Castle Party? Trzeci? Czwarty? Otóż nie - już siódmy raz na festiwalu dark independent (w tym dwa koncerty jeszcze w Grodźcu). Ten jednak dla zespołu stał się szczególnym, gdyż grupa oficjalnie obchodziła swoje 20-lecie istnienia. Z tej okazji zaprezentowała chronologiczny zestaw utworów, będący podróżą w czasie poprzez lepsze i gorsze chwile działalności tej klasycznej już dziś gotycko-rockowej formacji. Anja Orthodox na szczęście nie wystąpiła w nadmiarze piór i innych atrybutów, była w świetnej formie wokalnej, jej głos mimo lat dalej jest mocny i donośny a konferansjerka tak samo bardziej lub mniej zabawna.
Koncert rozpoczęto od "Purple", po czym pojawiły się m.in. rzadko wykonywana "Lady Makbet", "Scarlett", "Cisza W Moim Domu" (zamiast "Władzy", która chyba się już Anji ograła), "Graphite" czy "Miraż" i "Matka". Na bis Closterkeller wykonał "Agnieszkę" i jedną z najnowszych kompozycji. Mimo że ostatnimi laty nie mogłam już słuchać tego zespołu, a Anja Orthodox wywoływała u mnie wysypkę, to tym razem z powrotem przekonali mnie do siebie, dając profesjonalny i w pełni przygotowany show. W podziękowaniu Anja otrzymała od organizatorów bukiet kwiatów (to już wiadomo, dlaczego karnety podrożały w porównaniu z ubiegłym rokiem ;-) ).
Emocji nazbierało się na tyle, że trzeba było je schłodzić, koniecznie czymś alternatywnym, spokojnym i chłodniejszym. Takie cechy wykazywał występ Pati Yang z zespołem FlyKiller. Polsko-angielska wokalistka niewiele ma raczej wspólnego z trendami muzycznymi dominującymi na Castle Party. Moja ciekawość nie została przełamana i opuściłam teren zamku, pozostając jednak dalej w okolicy. Kiedy usłyszałam pierwsze dźwięki i głos Patrycji Hilton, a raczej wchodzące w zbyt wysokie rejestry wycie, zdecydowałam, że nie będę uczestniczyć w tym eksperymencie i oddaliłam się ku kwaterze.
Powróciłam ponownie w połowie The Crüxshadows - dość charakterystycznej formacji ze Stanów Zjednoczonych. Co tu dużo mówić - żywe, energetyczne granie, do tego pląsy tancerek i akrobacje wokalisty, który jak szalony skakał po scenie i nie omieszkał w pewnym momencie wspiąć się na rusztowanie. Członkowie zespołu dwoili się i troili, aż nie wiadomo było na kim skupić wzrok. Publika bawiła się w najlepsze, jakby czując, że festiwal powoli dobiega końca.
Ale nie warto mówić o końcu, jeśli nie wspomni się koncertu Deine Lakaien. Jak dla mnie - niespodzianka. Na płytach studyjnych brzmieli smętnie i spowalniająco, nigdy nie dałam rady przesłuchać żadnego krążka w całości. Tymczasem live act festiwalowy nieoczekiwanie wypadł wspaniale. Może dlatego, że nie wypełniała go jedynie muzyka, ważniejsza była atmosfera jaka się wówczas wytworzyła. Nieważne, że o późnej porze organizm domagał się większej dawki bodźców - niesamowity klimat jaki został osiągnięty przez zespół wynagradzał to. Podobno Alexander Veljanov nie był w najlepszej dyspozycji, mimo to śpiewał swoim ciepłym głosem jakże pięknie, w tle mając Ernsta Horna na "żywym" fortepianie (wielki plus!), pan B. Deutung na oryginalnej wiolonczeli, skrzypaczkę i gitarzystę (na akustyku). Można nie lubić tego rodzaju muzyki, ale docenić trzeba kunszt Deine Lakaien z jakim zamknęli koncertową część XV edycji Castle Party.
Dla wytrwałych, którzy w dodatku nie mieli porannego transportu powrotnego, pozostawały ostatnie dwa "afterki". Nie przyciągnęły już mnie jednakże ani Girlzzz Attack DJanes Night w Arenie (ciekawe czy byli śmiałkowie, którzy dotrwali do 6 rano i to świadomie) ani Bats Night w Hacjendzie. Za to ucięliśmy sobie ciekawą rozmowę w jednym z mniejszych pubów na rynku Bolkowa z miejscowym muzykiem - całkiem sympatyczne miejsce i ludzie, choć niestety nie pamiętam nazwy).
Podsumowując - festiwal Castle Party 2008 zaliczam do bardzo udanych: nie padł prąd, nie pojawili się działacze moherowego komando, piorun nie uderzył w zamek... Zestaw koncertowy może nie był wymarzony, ale przecież trudno dogodzić każdemu z osobna. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że ceny za rok nie wzrosną, frekwencja będzie jeszcze wyższa, organizacja jeszcze lepsza, piwo chłodniejsze i z większą ilością %, a zespoły na jeszcze wyższym poziomie. Bo Castle Party to nie tylko muzyka - to głównie ludzie w nim uczestniczący, tworzący niespotykany w skali kraju klimat wzajemnej tolerancji i szacunku. Niech więc choć pozostanie jak jest, choć na pewno może być lepiej.
http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=46722
minawi : Na swoim blogu zamieściłam swój mega-amatorski filmik z jednego kawał...