Kolejna, 11 edycja Amphi Festivalu już za nami. Teraz przyszedł czas na refleksje i podsumowania, tego co wydarzyło się w trakcie dwudniowego eventu wypełnionego fantastyczną muzyką i pięknymi chwilami. Ale nie wszystko zaczęło się bajecznie i bezproblemowo. W tym roku Amphi Festival po raz kolejny zmienił lokalizację i przeniósł się do Lanxess Areny. Co prawda nie była to daleka przeprowadzka, ale przynosząca znaczne zmiany organizacyjne.
Lanxess Arena oferuje 20.000 tys. miejsc siedzących, znakomicie rozwiniętą sieć gastronomiczną jak i wysokiej jakości nagłośnienie i efekty świetlne. I chociaż wszystkie znaki na niebie wskazywały, że była to dobra decyzja - niestety pierwszy dzień festivalu przebiegał pechowo, a o dobrej organizacji trzeba by długo dyskutować. Już od paru dni zapowiadano nadejście huraganu o potężnej sile, którego kulminacja miała nastąpić właśnie w sobotę 25 lipca. Większość imprez odbywających się na świeżym powietrzu w miastach graniczących z Kolonią ze względów na bezpieczeństwo zostało odwołanych. Podobnie postąpili także organizatorzy festivalu - wszystkie koncerty jakie miały się odbyć na wolnym powietrzu, czyli Green i Orbit Stage stanęły pod znakiem zapytania. Tego feralnego dnia zrezygnowano również ze wszelakiej sprzedaży w obrębie areny. Naturalnie wszyscy uczestnicy wykazywali pełne zrozumienie, bo gdyby nie arena to pierwszy dzień Amphi Festivalu zostałby pewnie odwołany. Tylko, że problem ten przerósł organizatorów, nie podawano informacji dotyczących odwołanych występów, posypał się też cały sobotni program. Po prostu katastrofa na całej linii...
W końcu przyszedł i czas na rozpoczęcie muzycznej części festivalu - dla mnie zaczęło się od występu RABIA SORDA, projktu Erka Aircraga ( Hocico). Niestety fala niepowodzeń nie ominęła i tego pokazu. Problemy natury technicznej związane były z keybordem, a raczej ze stojakiem, który za nic w świecie nie chciał utrzymać się w pionie. Wywołało to u keyboardzisty niepohamowaną złość, którą rozładował na instrumencie. Publiczność stojąca w pierwszych rzędach miała sporo frajdy, gdyż mogła wychwytywać latające w powietrzu klawisze. Co jednakże było zastanawiające to fakt, że mimo iż instrument wyzionął przysłowiowego ducha, to nadal słyszeliśmy jego brzmienie. Czyżby to był playback? Ale publiczność i tak właściwie nie miała czasu skupiać się na szczegółach, gdyż wszystkie oczy zwrócone były w kierunku tylko jednej osoby - Erka. Frontmanowi zespołu jedno trzeba przyznać, że to prawdziwy koncertowy wulkan energii. Nie tylko uwielbia ruch sceniczny, ale i potrafi nawiązać kontakt z fanami. Co owocuje potem genialną atmosferą na sali. A na zakończenie występu był jeszcze miły gest ze strony publiki - gitarzysta zespołu miał tego dnia urodziny, odśpiewano mu happy birthday i wręczono tort, który tak chyba dla rozluźnienia atmosfery wylądował na jego twarzy.
Po przerwie natomiast kolejne rozczarowanie, przynajmniej dla tej części publiczności, która zebrała się pod sceną i spodziewała się występu WESSELSKY, czyli solowego projektu frontmna grupy Eisbrecher. Niestety nigdzie nie pojawiła się jakakolwiek wzmianka o tym, że pan Wesselsky jest chory i nie zawita w tym roku na Amphi Festival.
Tak więc część widowni rozeszła się po Lanxess Arenie i oczekiwała w spokoju na dalszy przebieg zdarzeń. A następnym muzycznym wydarzeniem był gość z Florydy - THE CRÜXSHADOWS. Tutaj raczej wielkich niespodzianek nie było, gdyż ten zespół już od lat wiele nowości do swojej muzyki nie wnosi. Czy to zarzut? Nie, gdyż z każdym albumem potwierdzają swój styl, który nie pozwala ich z kimkolwiek pomylić, do tego dochodzi wyjątkowo rozpoznawalny wokal. I w tym momencie wypada wspomnieć o frontmanie zespołu - Rogue, postaci nietuzinkowej, która w interakcji z publiką wyczarowuje atmosferę z niczego i w każdych warunkach. Wszystko do tego przebiega spontanicznie, bez cienia reżyserki. Co prawda tutaj w arenie kontakt z fanami był trochę ograniczony, ale i tak znalazła się dla Rogue sposobność, by przedostać się przez barierki i podczas wykonania utworu pt : "Deception" zatańczyć wspólnie z publicznością. W trakcie tego pokazu było poprostu wszystko, czego miłośnik tej kapeli mógł sobie zapragnąć.
Ten dzień był pełen niespodzianek i właściwie z biegiem czasu nikt już nie reagował na zmiany programu, jakie dokonywały się na naszych oczach. Tak więc kiedy muzycy zespołu DAF pojawili się na głównej scenie, zamiast na Green Stage, nikogo już to nie dziwiło. Zanosiło się na wspomnienia, gdyż formacja DAF swoje 5 min. miała jakieś 30 lat temu...Chciałoby się rzec, że odgrzewając stare przeboje i dawne klimaty można zabrzmieć nadal całkiem przekonywująco. Ale niestety nie w przypadku tej grupy, choć poleciały same hity zespołu jak np.: "Der Mussolini" "Verschwende Deine Jugend" czy "Mein Herz Macht Bum", to jednak nie były one już w stanie wywołać większyć emocji. Czuło się, że nie ma już w tej grupie szaleństwa ze starych czasów. W sumie to wystąpili i zagrali tak, jakby czas stanął w miejscu i od lat 80-tych w muzyce nic się nie zmieniło.
Emocje trochę opadły, ale nie na długo - gdyż po krótkiej przerwie gromkimi brawami powitano kolejnego wykonawcę THE BIRTHDAY MASSACRE. Zaczęli w Kolonii kawałkiem pt: "Red Stars" i trudno było o lepszy początek, gdyż publika od razu łyknęła bakcyla i popadła w muzyczny trans. Ta grupa oferuje fanom znakomitą zabawę - ruch i szaleństwo na scenie. Do tego mieli w bagażu solidnie przygotowany repertuar będący składanką starych hitów jak i utworów pochodzących z zeszłorocznego albumu. Do zespołu wiele wnosi też frontmanka Chibi, jej luz, sposób nawiązywania kontaktu z widownią jest fenomenalny. Widoczne było, że nie była zbytnio zadowolona z odległości dzielącej jej od pierwszych rzędów, podchodziła więc do samego skraju sceny i z błyskiem w oku rozglądając się po hali nawiązywała wzrokowy kontakt z publiką. THE BIRTHDAY MASSACRE brawurowo wykonali swoją robotę, jednym słowem dobrze skrojony gig.
W tym roku Amphi Festival był wyjątkowo kontrastowy pod względem stylów muzycznych. A przykładem tego może być pokaz muzyczno - teatralny w wykonaniu GOETHES ERBEN. Oswald Henke - główna postać i założyciel zespołu - zawitał na festival w asyście 10-osobowej grupy składającej się z muzyków i aktorów teatralnych. A w charakterze dodatkowej atrakcji w chórkach gościnnie wystąpiła Sonja Kraushofer ( L'Âme Immortelle ). Swietnie zaplanowana scenografia, jak i odpowiednio dobrane kompozycje np: "Nichts bleibt wie es war" czy "Mensch sein" określały nastrój odgrywanego przedstawienia. Ze sceny płynęła energia i pozytywny feeling. Przyjemnie było zaobserwować, że Oswald Henke mimo upływu lat i obycia scenicznego nie stracił nic ze swojego wigoru: biegał, skakał i wraz z aktorami turlał się po scenie. I chociaż może nie wszystkim uczestnikom muzycznie przypadł do gustu, to burza oklasków na zakończenie świadczyła o tym , że siłą nie do przebicia tego muzyczno-awangardowego spektalu była żywiołowość i wysokiej klasy kunszt artystyczny wykonawców.
Kogo jak kogo, ale formacji FRONT 242 i w tym roku zabraknąć nie mogło, gdyż należą już oni do stałego ekwipunku Amphi Festivalu. Tak więc przyszła pora by wybrać się w niezwykłą muzyczną podróż w rejony EBM. Scena Lanxess Areny była jak gdyby dla nich stworzona, gdyż ten zespół potrzebuje właśnie przestrzeni i szerokiego pasma częstotliwości, by należycie wydobyć moc brzmienia. Każdy kolejny numer przynosił ze sobą nowe emocje i nie pozwalał pozostać obojętnym - tak naprawdę dopiero ten zespół poderwał do zabawy prawie całą arenę. Bo jak tu spokojnie ustać, kiedy nogi same podrygują do rytualnego electro tańca. A okazji ku temu było sporo chociażby w trakcie takiego utworu jak np: "Punish your machine". I mimo, że zabawa była przednia, ogół zadowolony, to i tak, znalazło się paru takich którzy byli zniesmaczeni, a chociażby tym, że zabrakło takiego hitu jak "Headhunter ". Niestety wszystkim dogodzić się nie da....
Pierwszy dzień festivalu za nami, bywało wiele spięć na linii z organizatorami i z security, którzy byli wyjątkowo nadgorliwi. Pogoda była co prawda nie najlepsza, ale zapewne nie ta z filmów katastroficznych - trochę popadało, trochę powiało i na tym koniec. Większość występów z Green i Orbit Stage została przeniesiona na dzień następny. A więc zapowiadała się długa, festivalowa niedziela. Jedynie nasuwało się pytanie, czy wszystko będzie przebiegało zgodnie z zapowiedziami organizatorów?
Program w niedzielę był bardzo obfity - trzy sceny stały do wyboru, a na nich cała plejada znakomitych wyknawców. Powróciła też "open airowa" atmosfera i większość festiwalowego życia toczyła się poza murami areny. Właściwie dopiero w niedzielę można było przyjrzeć się nowej lokalizacji, ocenić czy faktycznie oferuje to co zapowiadali organizatorzy. Pierwsze moje kroki skierowałem więc w okolice Orbit Stage - gdzie rozlegały się już pagan - rockowe dźwięki w wykonaniu brytyjskiej formacji INKUBUS SUKKUBUS. Koncert ten został przeniesiony z feralnej soboty i co nie co został skrócony. Naturalnie nie miało to żadnego wpływu na jakość samego wykonania, gdyż zespół jak zwykle przykładał się rzetelnie do swojej pracy. Zaserwowali nam sporo utworów w wersji akustycznej, ale z prawdziwą rockową dynamiką i z wielką dbałością o każdy brzmieniowy szczegół. Niejednokrotnie też przenosiliśmy się w daleką przeszłość, by wysłuchać znanych hitów zespołu - a wród nich "Beltaine". Utwór świetnie zresztą zagrany, wywołujący największe owacje.
Nie doczekawszy końca przemierzam drogę do kolejnej, nieco większej sceny - Green Stage, by tam uczestniczyć w występie grupy QNTAL. Uczestniczyć w dosłownym tego słowa znaczeniu - naturalnie na ile festivalowa atmosfera na to pozwala - gdyż ich koncerty to prawdziwe misterium instrumentalne. Szczególnie na pierwszy plan wysuwał się tutaj Michael Popp, prawdziwy wirtuoz na instrumentach dawnych. A wokalistka Syrah (Sigrid Hausen) tworzyła niesamowity, intrygujący nastrój, któremu się musiał poddać poprostu każdy. Spiewała całą sobą przykuwając uwagę słuchaczy i stwarzając podniosły nastrój. Syrah niejednokrotnie była wspomagana przez drugą wokalistkę Mariko, która jest obdarzona niezwykle charyzmatycznym głosem i idealnie uzupełniała się z Syrah. Jednym słowem - profesjonalizm.
W między czasie na Orbit Stage dokonała się kolejna zmiana wykonawcy - SONJA KRAUSHOFER (L'Âme Immortelle), która przyjechała do Kolonii ze swoim solowym projektem. Na scenie towarzyszyli jej muzycy klasyczni, jak i aktorzy teatralni. Ten występ obfitował w wiele atrakcji natury nie tylko muzycznej, gdyż Sonja obok tego, że jest doborową wokalistką jest również wykształconą aktorką musicalową. Znakomicie połączyła więc te dwa talenty i zaprezentowała intrygujące show, w którym nie zabrakło dobrych kompozycji, jak i odpowiedniego klimatu. Niejednokrotnie udawadniała, że dysponuje bardzo dobrym głosem o interesującej barwie i wielkiej sile. Sonja włożyła w ten pokaz wiele emocji i serca - interpretowała każde wyśpiewane słowo i kierowała je jakby dla każdego słuchacza z osobna i tym sposobem tworzyła świat dźwiękowy niezwykle intrygujący i piękny.
No, naprawdę człowiek ciągle doszukuje się powodów do niezadowolenia... w sobotę było to ograniczenie spowodowane niepogodą, w niedzielę z kolei nadmiarem wyboru. Gdyż czasu starczało jedynie na krótkie obejrzenie wybranych zespołów. Na szczególną uwagę zasłużyła z całą pewnścią duńska formacja EUZEN. Od pierwszego wykonania zachwycili publikę i zachęcili do rytmicznego podrygiwania. Na pierwszy plan bez wątpienia wysuwała się wokalistka - Maria Franz, pełna werwy, uśmiechnięta i otwarta w stosunku do publiki. Miała do tego intrygującą linię wokalną : barwą i sposobem wykonania przypominała Björk. Euzen to naturalnie nie tylko wokalistka, ale na wyróżnienie zasługuje tutaj także gitarzysta, który ruszać palcami po strunach naprawdę potrafił. Jego popisówki mogły przyprawić o prawdziwy dreszcz emocji.
Z ciężkim sercem nie doczekawszy znowu końca, zmierzam po raz kolejny tego dnia w okolice Green Stage. Z daleka słychać już charyzmatyczny wokal Svena Friedricha i muzyczne poczynania grupy ZERAPHINE. Gotyckie, melancholijne melodie mogły posłużyć do relaksu i zatankowania energii, którą już niebawem można było wyładować w samej arenie w trakcie żywiołowego występu COMBICHRIST. Fani electro mieli po raz kolejny swoje święto, kiedy to Andy LaPlegua i jego trupa pojawili się na scenie. Przytłoczyli nas potężną dawką wigoru i siłą dźwięku, która niejednokrotnie rzucała fanów na kolana. Szczególnie przy takich hitach jak "Blut royale" i "Get your body beat". Trzeba przyznać, że zespół potrafił zrobić na scenie sporo zamieszania, naturalnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Szczególnie dotyczy się to wokalisty, który niczym dziki zwierz krążył po scenie i swoim zachowaniem rozpalał publikę stojącą pod sceną. Ten koncert to był bez wątpienia kawał dobrej roboty, kilkadzisiąt minut efektywnej muzyki upiększonej lasem wyciągniętch rąk i wyklaskujących rytm.
Dużym plusem drugiego dnia festivalu była strefa okołomuzyczna - tzn.liczne stragany z akcesoriami związanymi ze sceną. Bez wątpienia dla wielu sposób na zagospodarowanie wolnego czasu. Organizatorzy usłyszeli w poprzednich latach wiele słów krytyki związanych z małym urozmaiceniem, jeśli chodzi o jedzenie i wysokimi cenami napojów. Czy się coś zmieniło? Pod względem wyboru jedzenia tak, cenowo nic a nic. Ale za to nowa lokalizacja oferuje wiele miejsca do odpoczynku, szczególnie w okolicach Green Stage. Na odpoczynek czasu jakoś nie było, gdyż na głównej scenie pojawił się już OOMPH! i zapowiadało to dobrą zabawę i niezły odjazd. Chociaż wokalista zespołu Dero trochę jakby przyhamował tempa, to i tak przez cały występ pompował w żyły publiczności adrenalinę i wyciskał z niej ostatnie krople potu. No i sam się przy tym nie oszczędzał. Fajnie ogląda się takie zespoły jak właśnie Oomph!, które mimo upływu lat nie wykazują nudy i zmęczenia. Cały czas nadają na najwyższych obrotach i czarują naturalnością. Ponadto fani dostają to poczucie bliskości z zespołem - gdyż Dero ma niezłą nawijkę i wie jak owinąć sobie publikę wokół palca dając jej jednocześnie poczucie, że jest ona nieodzownym elementem tego koncertu. Fantastyczna komunikacja pomiędzy frontmanem i publiką owocowała niejednokrotnie wspólnym odśpiewaniem refrenów jak np.w trakcie wykonania utworu pt.: "Mein Schatz". Absolutnie brawurowo zagrany koncert.
Niestety Amphi Festival zbliżał się małymi kroczkami ku końcowi, przede mną były jeszcze dwa występy. I chociaż na początku imprezy moje plany co do ilości zespołów, jakie chciałem zobaczyć były wielkie, to muszę przyznać, że częściowo poległy w gruzach. Tegoroczna paleta wykonawców była wyjątkowo bogata, a wybór trudny... Ale wykonu w wydaniu DIARY OF DREAMS odmówić sobie nie mogłem. Mimo ulewy teren Green Stage był solidnie zapełniony, świadczyło to jedynie o wielkiej popularności zespołu, no i szerokim gronie fanów, którym niekorzystne warunki atmosferyczne straszne nie były. A czy było warto? Naturalnie, gdyż Diary of Dreams zagrali rewelacyjnie. Niewątpliwie ton całemu występowi nadawał od początku Adrian Hates, postać niezwykle charyzmatyczna będąca bez wątpieniem motorem napędowym grupy. Trzeba przyznać, że na żywo zespół robił duże wrażenie. Potrafili stworzyć wyjątkową atmosferę - mroczną, przygnębiającą wzbogaconą znakomitą grą świateł. Nawet deszcz pasował idealnie do ich muzyki. Mało kto tam tańczył czy skakał, jedynie stał tłum ludzi lekko podrygujących i rytmicznie kiwających głowami. Ludzi jakby zahipnotyzowanych i budzących się co jakiś czas, by wspomagać frontmana w niektórych partiach wokalnych. Gdyż zaserwowano parę znanych kawałków, a wśród nich np: "The Wedding" i "Butterfly Dance". Po raz kolejny Diary of Dreams pokazali swoją klasę!
Na tym koncercie jednakże impreza się nie zakończyła, gdyż przed nami jeszcze kulminacja. Hala areny zapełniła się w zawrotnym tempie, każde wolne miejsce było zajęte - zarówno te siedzące jak i te na płycie pod sceną. A gwiazdą wieczoru, był nie kto inny jak stali bywalcy Amphi Festivalu - VNV NATION. Ten zespół to profesjonaliści w każdym calu, a ich pokazy to jednarazowe numery. Kto chociaż raz widział ten zespół na żywo, wie co mam na myśli. Szczególnie na pierwszy plan wysuwa się postać Ronana Harrisa - wokalisty i głównej postaci zespołu. Jest to osoba niezwykle żywiołowa o gorącym temperamencie, rzadko kiedy stojąca w bezruchu przez dłuższą chwilę. A do tego posiada on niesamowity dar nawiązywania kontaktu z publiką. Właściwie w przerwach pomiędzy utworami wokalista ciągle coś nawijał - a to opowiadał anegtoty, żarciki lub wprowadzał słuchacza do tematyki kolejnego kawałka. Ten występ miał wiele wspaniałych momentów, ale jeden chyba najbardziej zapisał się w pamięci zebranych. Było to w trakcie wykonania kawałka pt: "Illusion", kiedy to publika sięgnęła do kieszeni po swoje zapalniczki i stworzyła niezapomnianą atmosferę. Sam Harris podszedł do tego wykonania bardzo emocjonanie, szczególnie wtedy kiedy wspomagany był głosem kilkunasto tysięcznego tłumu. Pomyśleć, że tak nie wiele trzeba, by występ był dla słuchacza prawdziwym przeżyciem. A może aż tyle? VNV Nation dali czadowny koncert z niezwykłym nastrojem, jaki tylko oni potrafią wytworzyć.
I tym sposobem Amphi Festival przeszedł do historii. No cóż, tak jak już wspominałem na początku nie był to łatwy start z nową lokalizacją. Cały szum medialny wokół tajemniczego huraganu w Kolonii przyczynił się do wielu wpadek organizacyjnych, których można było uniknąć. Wystarczyło jedynie postarać się o uruchomienie dobrej informacji, gdyż uczestnicy festivalu wykazywali wyjątkowe zrozumienie. A jeśli chodzi o samą Lanxess Arenę to miała naturalnie dużo zalet w porównaniu do Tanzbrunnen (lokalizacja z poprzednich lat ), a chociażby lepszą akustykę, efekty świetlne no i naturalnie dużą powierzchnię wokół areny umożliwiającą umieszczenie jeszcze dwóch scen i rozbudowę strefy "poza muzycznej". Z drugiej strony występy odbywające się na scenie głównej, czyli w samej arenie traciły klimat open-airowy. Ale rekompensatą za wszystkie mankamenty był za to doborowy skład - w tym roku do Kolonii zawitała bowiem cała gala znakomitych wykonawców. I o to właśnie chodzi, o muzykę! A więc już w przyszłym roku w dniach 23-24.07.2016r. startuje koleja edycja Amphi Festivalu.