W ciągu dwóch dni - 18 i 19 lipca - na terenach Tanzbrunnen odbyła się kolejna edycja Amphi Festival, cyklicznego festiwalu dark independent organizowanego nieprzemiennie w niemieckiej Kolonii od 2005 roku. Tym razem obsada przedstawiała się jeszcze bardziej obiecująco niż w poprzednich latach, choć parę projektów można było tydzień później zobaczyć na żywo również na naszym rodzimym Castle Party - mowa tu o Covenant, Front 242, Solar Fake i KMFDM.
Wyjazd z Polski do Kolonii to nie lada wyzwanie - zwłaszcza, jeśli drogą lądową trzeba pokonać około 900 km i zaraz potem, praktycznie bez odpoczynku, udać się na teren festiwalu, albowiem koncerty rozpoczynały się już w samo południe.Dzień 1 - sobota (18.07.2009)
Amphi Festival oficjalnie otworzył występ szwedzkich młodzieńców z Auto-Auto. Wcześniej słyszałam o tym zespole jako o bardzo dobrze rokującym składzie, poruszającym się w klimatach electro/synthpopu, dlatego, mimo iż wykończona podrożą, z zaciekawieniem udałam się na teren Rheinparkhalle, gdzie zgromadził się już pokaźny tłumek. Szwedzi, mimo dość niesprzyjającej koncertom pory, bawili się na scenie całkiem naturalnie i nawet z lekka rozruszali niemrawą publiczność - muszę przyznać, pozytywne wrażenie.
Jako drugi zaprezentował projekt Jäger90 - coś dla fanów oldschool'owego EBMu, którzy z pewnością byli zadowoleni z występu tego składu, ja natomiast wolałam w tym czasie rozejrzeć się po terenie całego festu, a w szczególności odwiedzić liczne stoiska z gadżetami. Największą uwagę spośród nich skupiało oczywiście centralne miejsce-wyspa (otoczone wodą) zajmowane przez sklep XtraX. Ceny były zaporowe, jednak nie ma sensu nawet przeliczać ich na naszą wschodnioeuropejską walutę, aby nie pogrążyć się w rozpaczy...
W tym samym czasie co we wnętrzu hali, na głównej scenie Tanzbrunnen odbywały się równolegle inne koncerty. Nie było to do końca dobre rozwiązanie, gdyż często trzeba było wybierać między lepszą lub jeszcze lepszą grupą albo kursować wciąż między dwoma występami. Koncerty na otwartej przestrzeni inaugurował zespół Coppelius z Berlina, przedstawiając pewien rodzaj gotyckiego kabaretu. Później można było zobaczyć także gothic metalowy Mantus, "project-pitchforkowy" Solar Fake czy wreszcie sam The Birthday Massacre.
Z racji przymusu zameldowania się w jednym z hosteli, ominęło mnie tych kilka występów, jednak udało mi się powrócić (przyznaję szczerze - na gapę kolońską koleją) wraz z połową koncertu Absolute Body Control na "małej scenie". Belgijski duet: Dirk Ivens/Eric van Wonterghem przedstawił dosadną dawkę minimal EBM na całkiem przyzwoitym poziomie.
Tuż po nim, już na głównej scenie, duński electro-industrialny wykonawca - Leaether Strip przyciągnął wielu fanów gatunku. Dodać należy, że z racji swojego położenia Tanzbrunnen można było oglądać koncerty praktycznie z każdego miejsca wewnątrz całego kompleksu, nie mówiąc już o słuchaniu, dlatego obchodząc po raz enty okoliczne stoiska nie miało się poczucia "tracenia" jakiegoś występu.
Z pewnością dla wielu uczestników Amphi Festival trudno było wybrać, tak jak i naszej poznańskiej ekipie, między występami Covenant a Feindflug, które częściowo się nałożyły. Z tego co zauważyłam, większość wybrała jednak Covenant - i słusznie, nie zawiedli się. Jednak stojąc prawie po środku tuż pod sceną wśród statycznego tłumu miałam poczucie, że coś jest nie tak - wiadomo, nie byliśmy w Polsce, gdzie byle dźwięk potrafi poderwać publiczność w tany... Mimo to koncert był energetyczny, a Szwedzi z Covenant jak zwykle mieli jak najlepszy kontakt z publiką.
Pod koniec koncertu Covenant na małej scenie w hali rozpoczynał swój występ wspomniany Feindflug i cały koncert przeszedłby, jak dla mnie, bez specjalnego wrażenia, gdyby nie fakt, że nastąpiła sytuacja awaryjna, to jest.... zawalił się sufit (!). Najściślej mówiąc - Niemcy dosłownie posiali spustoszenie i ich koncert skrócono do niespełna pół godziny, a całą imprezę mającą się odbywać w Rheinparkhalle przeniesiono do Teatru (pierwotnie miały być tam projekcje DVD).
Jeszcze trudniejsza decyzja czekała uczestników Amphi przy ostatnich zespołach tego wieczoru - mianowicie należało dokonać wyboru pomiędzy Fields Of The Nephilim a Laibachem. Osobiście, nie widziałam nigdy wcześniej na żywo żadnego ze składów, ale z lenistwa nie chciało mi się gnieść w sali teatralnej, więc udałam się na openspace na występ Anglików. Jednak przyznam szczerze, że trochę się zawiodłam na występie ekipy McCoy'a - wyszło zbyt jałowo i jakoś bez wyrazu, a przecież porę mieli najlepszą ze wszystkich (zmrok w Kolonii latem przypada o późniejszej porze niźli w naszym kraju). W skrócie - czekałam na ciarki na plecach, tymczasem po którymś kawałku udałam się po jak najdroższe placki ziemniaczane w zabójczej cenie ojro 4.
Koncerty na żywo przewidziane były do godziny ok. 22:30, po tym czasie rozpoczęło się after party, na które nikt z nas nie omieszkał nie dotrzeć. Jednak zmęczenie było na tyle silne, że nie było nam dane zostać do końca (tj. 4 rano) i udaliśmy się na zasłużony spoczynek przed kolejnym długim festiwalowym dniem, którego początek znów zaplanowano na godzinę 12 w południe.
Dzień 2 - niedziela (19.07.2009)
Tym razem gusta były podzielone i w zależności od nich każdy z ekipy trafił o innej niemal godzinie na teren Tanzbrunnen. Sama zaaplikowałam sobie wietrzny i deszczowy spacer przez most na Renie, aby w końcu dotrzeć w momencie instalowania się na głównej scenie przez Dioramę, także zmuszona jestem przemilczeć występy składów Mono Inc., Rosa Crvx, Panzer AG (niestety) czy Jesus On Extasy. Około 15 rozpoczęła grać Diorama - czegóż można się było spodziewać - standardowy w sumie występ Torbena i spółki, za to nieprzeciętna charyzma sceniczna i niesamowita ekspresja wizualna wokalisty, który, było widać, dawał z siebie wszystko.
Wraz z końcem koncertu Dioramy szybko przemieściłam się do budynku Teatru, gdzie już przygotowywała się Omnia. Z racji obsuwy czasowej zagrali ok. pół godziny później, jednak warto było czekać na rozpoczęcie występu, gdyż zapoznałam się wcześniej z twórczością grupy na MySpace i zrobili na mnie naprawdę dobre wrażenie. Jako jeden z nielicznych zespołów nie reprezentowali nurtu muzyki elektronicznej, a folk, czym jeszcze bardziej przyciągnęli mnie do uczestnictwa. Nie pożałowałam, ba - zostałam piorunująco zaskoczona! Fantastyczny klimat osiągnięty nie tylko poprzez baśniowe, pogańskie dźwięki i ciekawe instrumentarium, ale także poprzez oprawę sceniczną (rośliny wplecione w statywy mikrofonów, stroje artystów itd.). Boski koncert, choć podejrzewam, że np. fani old-schoolowego EBMu raczej nie gustują w tymże rodzaju muzyki.
Nie do końca zrozumiałe było według mnie zestawienie równoczesnych występów wspomnianej Omni oraz grającego "średniowieczny punk" (sic!) - a w rzeczywistości folkowy rock - Saltatio Mortis... Tuż po tym na "małej scenie" pojawił się spokojny i melancholijny Qntal. Zgromadził wielu fanów gatunku, jednak osobiście potrzebowałam energetyzującego "kopa", dlatego czym prędzej przedarłam się przez szwadrony uczestników festiwalu i ochrony ku głównej scenie, na której już pogrywało Hocico. Meksykanie postarali się o fantastyczną oprawę wizualną koncertu - mianowicie przybranych w "ludowe" - środkowoamerykańskie pióropusze Indian, choć ledwie mieścili się z tym wszystkim na deskach sceny. Oczywiście, muzycznie też było wybornie - poleciały m.in. takie hiciory jak choćby "Ecos" czy "Fed Up".
Pora robiła się wieczorna i pomimo szczerych chęci zawitania na występie The Gathering, jakoś nie dotarłam - trzeba było się trochę posilić płynnie, co odbiło się na nieprzyzwyczajonej do euro kieszeni. W tle z głównej sceny Tanzbrunnen pobrzmiewał koncert Unheilig, ale nawet nie zamierzałam mu się bliżej przyglądać, gdyż to co słyszałam wystarczało mi aż nadto. W paru słowach - Unheilig, jak to powiedział znajomy, to takie niemieckie Ich Troje - i coś w tym jest: sztuczny patetyzm i niczym niewytłumaczone erekcyjne wręcz reakcje publiczności germańskiej - panom podziękujemy.
Wróciłam dopiero na początek występu KMFDM na scenie teatralnej - już pierwsze kawałki powaliły potężną dawką energii i brutalności brzmienia będącego połączeniem dosadnego bitu i riffów gitarowych. W końcu niemiecka publika rozruszała się nieznacznie, ale trudno było stać w miejscu przy takiej ilości decybeli. Niestety, przyszło podzielić ten koncert na pół z odbywającym się równocześnie występem "dinozaurów" z Front 242. Na głównej scenie pojawili się jako ostatni, a więc w sumie gwiazda wieczoru, i tak też zostali odebrani. Ni stąd ni zowąd niemiecka publiczność zawrzała i zewsząd posypały się kuksańce łokciami i czym popadnie - jednym słowem natknęłam się na "kocioł". Po wydostaniu się z niego stwierdziłam, że dinozaury jeszcze całkiem dobrze się mają, a to co działo się przy "Headhunter" - złoooo...
Koncerty na Tanzbrunnen zakończyły się około 22, natomiast w samym Teatrze z racji obsuwy czasowej dopiero co miał wystąpić Camouflage. Trochę to potrwało zanim Niemcy zorganizowali się na scenie, ale wreszcie ruszyli i w końcu miałam okazję ich zobaczyć i posłuchać na żywo (gdyż jak bywalcy CP wiedzą - mieli być w 2005 roku i nie zagrali...). A koncert bardzo przyjemny i do popląsania (np. przy "The Great Commandment" czy "We Are Lovers"), bardzo sympatyczne synthpopowe zakończenie koncertowej części festiwalu, choć już nogi odmawiały posłuszeństwa.
Nogi jednak musiały wrócić do uległości, bo przed nami szykowało się jeszcze długie i intensywne after party - tym razem mieliśmy zamiar wytrwać dłużej i tak też się stało. A było warto, gdyż didżeje serwowali przekrojowo różne gatunki - czyli jak to się mówi: dla każdego coś miłego. Parkiet niemal płonął a raczej spływał od potu i do późnych godzin nocnych nie pustoszał.
Jednak przychodzi taka pora, że trzeba powiedzieć stop i wrócić do "domu", zwłaszcza, jeśli następnego dnia czeka nas długa droga. A że Kolonia pięknym miastem (i czystym!) jest, warto było zwiedzić okolice choćby słynnej katedry. Niestety, nie starczyło już czasu na inne atrakcje tego czwartego co do wielkości niemieckiego miasta - np. największego skupienia browarów w jednym miejscu na świecie...
Niecały tydzień później rozpoczął się Castle Party i niektóre z wymienionych zespołów zagrały ponownie - mimo to warto było zobaczyć je wcześniej na Amphi Festival w zupełnie innych okolicznościach i odmiennej atmosferze. Trzeba pogratulować Niemcom wspaniałej organizacji - nie potrafił ich zbić z tropu nawet niespodziewanie zarwany sufit hali ani też niemieszczące się do Teatru tłumy fanów. Kolejki po autografy do zespołów również nie zniechęcały uczestników festu - a na Unheilig były zadziwiająco długie (nigdy tego nie zrozumiem...)! Do tego mnóstwo stoisk z ubraniami, gadżetami oraz małą gastronomią - wspaniały klimat, choć może ludzie nie tak otwarci jak u nas w Polsce, jednak tych których poznałam, okazali się bardzo sympatyczni i pomocni. Gdyby nie zaporowe ceny już teraz powiedziałabym - do zobaczenia tam za rok! Reasumując - festiwal godzien polecenia!
http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=74074
scavenger : Z drugiej strony ciekawe jakby w Polsce wygladala sprawa przeniesienia polo...
scavenger : Byłem w Kolonii po raz drugi. Pod względem organizacyjnym festival się r...
Attack : ja do zakupu doliczałem sobie hipotetyczne ceny wysyłki tego co chce z...