Stało się. Przez ostatnie dwa tygodnie czułam się jak bohater jakiegoś chrzanionego filmu. Rozpacz rodziców, baliśmy się podsłuchu i zwykłej nieżyczliwości, w końcu nie wiemy jakiej wagi jest sprawa.
Nie umiem się oswoic z myślą, że nie mam jednego z braci. Miał 20 lat i był najmłodszy ze wszystkich. Inaczej przyjmuje się śmierc w wyniku wypadku czy choroby.... czy jakąkolwiek bardziej prawdopodobną.
Zginął w wojsku w miesiąc od przysięgi. Nie wiem jeszcze na pewno, ale chyba dlatego, że ktoś nie sądził, że spotka charakter którego nie da się złamac perswazją, szantażem czy pobiciem.
Kiedy posunęli się zbyt daleko... chyba spanikowali.
A teraz chcą splugawic Jego imię po to tylko, żeby chronic własny tyłek.
Nie wiem komu było to potrzebne.
Nie wiem też ilu musiało ich byc skoro powalili dwa metry chłopa jak dąb, bo drobniutcy nie jesteśmy. Mateusz raczej się nie cackał i wiedział co robic.
Miał plany na karierę wojskowego, wogóle był wzorowym żołnierzem - poszedł w końcu tam na ochotnika. Zdał w tym roku wzorowo maturę.
Często beształam go, jak to starsza siostra za różnego rodzaju zachowania. No jak to w życiu różnie się w rodzinie układa, ale na tym wszystko to polega. Było normalnie po prostu.
Pamiętam, że prztykaliśmy się, a on mówił że jestem "satanistka" czy "brudas"...
na jego pogrzebie zobaczyłam Jego przyjaciół z całej Polski - prawie sami pióracze.
Teraz niczego już się nie odwróci. Pozostały tylko wspomnienia i postanowienie, że nie odpuścimy.