Budzę się we mgle, która znieczula moją przetartą od złudzeń duszę na ból tego świata. Coś krzyczy. Nie patrz! Patrzę. Patrzę w oczy przeszłości i wygrzebuję wspomnienia, wpadam kolejny raz w to bagno. Tym razem bezpowrotnie. Nie warto szukać, nawet w tym co było i nie wróci. W tym, co nie stanie się już nigdy. Zaczynam tonąć w tej mgle, łamiąc myśli na krawężnikach zdarzeń. Znów coś krzyczy. Jest bliżej mnie, widzę rękę wyłaniającą się z mroku. Gest powstrzymania. Jest jak ząb, który złośliwie ugryzie w język, byleby nie wypuścić słów na wolność. Krzyk przeradza się w jęk rozpaczy. Cholera, po co to coś, bo nie sądzę by to był człowiek, mając fioletowe dłonie, martwi się o mnie?! Nie mów tego! Nie! Powiem. Nie, proszę Cię! Cicho, to znieczulica. Muszę. Bo widzisz, chyba nigdy nie byłam szczęśliwa. Nie cofam się do czasów dzieciństwa, bo dziecko jak dziecko, beztrosko stawia amatorskie kroki na drodze życia, nie znając jego znaczenia. Ale jak mogłabym być, kiedy nie istnieję, kiedy zwyczajnie mnie nie ma? Właśnie. Szczęście i szczęśliwość się mnie nie trzymają, są chwilowe i złudne. A ja duszę się w sentymentach, chimerycznie i nieodpowiedzialnie. Wszystkie starania pracy nad sobą są marne, spalają się zanim płomień wybuchnie... Zresztą, to zbyt skomplikowane, za bardzo nieważne. Powiedziałaś - tajemnicze coś o fiolecie na rękach zachlipało. Idź już, słuchaczu. Mgła się zagęszcza, mięknie jak serce pod wpływem tego, co zwie się miłością. Zasypiam... To tylko prawda, nie obudzę się więcej.
I nie szukaj sensu. Nie znajdziesz go.
PS. Zdążyłam wszystko zobaczyć, bo ta mgła nie koc - nie chowa w sobie nic.