Zima jest samotnością. Listopadowy chłód powietrza, przesiąkniętego lodowatymi drobinami wody, której brakuje jej naturalnej delikatności, poszarzałe brązy konających liści, drzewa, które skryły swój majestat w nagim, czarnym cieniu samych siebie - to beznadziejna, nieznająca nawet okrucha nadziei rozpacz. Dotknięcie dna, jądra bólu, cierpienia, strachu, niewiary, porzucenia. Pogrążenie się w bezsilności. Łkanie, gdy zabrakło już energii na rozdzierający, przepełniony protestem szloch.
Potem spada pierwszy śnieg. Wiesz, że według hindusów, niebo i ziemia to wiecznie tęskniący za sobą kochankowie? Może śnieg to miękka, puchowa pieżyna, którą stęskniony firmament otula swą pogrążoną we śnie oblubienicę?
Jeśli pierwsza część zimy, szara i beznadziejna, jest rozpaczą, to pojawienie się śniegu jest momentem, w którym, wyczerpany bólem, otulasz się szczelnie grubą, miękką kołdrą i zasypiasz. Sen jest baśnią. Białą, niewinną baśnią, w której zegar zamarzł i czas zamarł w bezruchu. Ty zaś tańczysz pośród iskrzącego się srebrzyście puchu.
Zapada zmierzch i biały świat spowija łagodna ciemność. Gdzieniegdzie latarnie z zachwytem zapatrzyły się na fantazyjny spektakl śnieżnych wróżek i, zakochane w nich bez pamięci, łamią rygor bezświetlnej żałoby po słabym, zimowym słońcu, które odeszło, by triumfować w zaświatach.
Trwasz w bezruchu. To wciąż jest samotność. Wciąż smutek i świadomość, że to, co odeszło, nie wróci. Lecz, paradoksalnie, otoczone drobinami lodu serce nie zamarza, a płonie jakimś dziwnym wzruszeniem. Przekroczyłeś próg lustra. Dotknąwszy kwintesencji bólu, przeniosłeś się na drugi biegun smutku, gdzie czerń stała się bielą. Zamiast łzy, po Twym policzku spłynął płatek śniegu, który ciepło skóry przemieniło w czułą kroplę wody.