Zardzewiałem. Prawa ręka wczoraj odmówiła już ostatecznie posłuszeństwa i wszystko musiałem wykonywać lewą. Dzisiaj i ona już nie działa. Na moim ciele rozchodzą się rdzawe plamy, podobne do kwiatów. Miejscami pojawiają się dziury, za którymi tętni obojętnością puste wnętrze. Serce mozolnie tłoczy gęstniejące płyny, wciąż niezmordowane i przepełnione nadzieją, jednak pozostałe układy jeden po drugim ulegają rozkładowi.
Przed chwilą poczułem jak zębate przekładnie zaprzężone w kieratach mechanizmu zatrzymały się ze zgrzytem. Gdzieś po żelaznych trybach płyną słone krople wody, żłobiąc rdzawe rowy, rany które nigdy się nie zabliźnią. Jakże prześmiewczy i niepojęty bóg każe mi zachowywać wciąż świadomość.
Cichy, arytmiczny zgrzyt mechanicznej konwulsji porusza struny instrumentu mojej duszy. Zaczynam grać. Płaski bas korpusu podrywa jaskrawy werbel mojego serca. Uszkodzone układy rozpadają się na części, a każda z nich upadając wydaje dźwięk: miedziany brzdęk, srebrny plusk, drżący klekot, głupi i nieważny hałas, głuchy i niespotykany płacz. Pourywane łańcuchy grzechoczą na oślep, wyzwolone z codziennej monotonii. Dźwięki rozchodzą się po moim ciele, wyrywają się z nieruchomych ust, wybijają kolejne dziury w zardzewiałej powłoce skóry. Nogi konwulsyjnie podskakują, rytmicznie uderzając o betonową nawierzchnię. Bum – klekot – zgrzyt. Transowy rytm śmierci unosi moją świadomość w błahe rejony nieskończoności. Bum – bum – zgrzyt. Kilka błazeńskich ruchów i ostatnia część mechanizmu opadając na dno korpusu wydaje końcowy dźwięk.
Wokoło jęczy cisza.
Betonowy element
Znalazłem w lesie kawał betonu, przerośnięty zardzewiałymi prętami. W jego popękanej skorupie, podobnej do księżyca, lśniły drobne kryształy kwarcu – skamieniały pot i trud jego twórców. Las otoczył obcy element i wyciągnął ku niemu miękkie dłonie mchu, niezdecydowane i obojętne łodygi kwiatów. Od północy zakrył jego powierzchnię zielony cień, który wolno zatapia w nim swoje zęby. Gdy tylko nikt nie patrzy, w pozornym bezruchu, rozstępuje się ziemia, rozwiera swoją bezzębną paszczę i wchłania to co kiedyś jej wydarto. Srebrne duszki porannej rosy, nim przepędzi je karcąca ręka sędziego – słońca, wciskają się w możliwie jak najmniejsze szczeliny ciała betonowego bloku i ze swędzącą bezwzględnością rozpychają się łokciami.
Bezrozumny owadzi robot wyznaczył sobie trasę po szczycie mojego znaleziska.
Musiał się kiedyś urodzić człowiek, który zszedł pod ziemię, by wyciągnąć na jej powierzchnię grudę rudy, z której powstały twoje kości. Gdzieś na ziemi żył pewien mężczyzna, który w tamtym dniu wziął w swoje dłonie łopatę, aby przerzucić bezmyślny piach, z którego w wielkich formach odlano twoje ciało. Potrzeba było dwudziestu lat życia tysiąca ludzi, aby stworzyć od podstaw z dziecka i młodzieńca – kogoś kto zasiadając za sterami ryczącej machiny, geniuszem umysłu i siłą sprężonego w tłokach powietrza, ruszył cię z miejsca i nadał ci ruch.
A teraz oni wszyscy porzucili cię w lesie. Otoczony ze wszystkich stron obcą, bezwzględną przyrodą, dla której jesteś jedynie anomalią poddającą się powolnej entropii, leżysz całkiem bezbronny. Sucha i zmarszczona twarz martwego liścia zaciśnięta w grymasie pogardy patrzy w twoją stronę. Betonowy bloku, którego przeszłości nie znam...