Trzeba jednak przyznać, że staruszkowie dają radę. Ich przyjaźń się zużyła, wyeksploatowała, zapowiadają, że już się nie zejdą (hope not ;) ) ale tak jak wytarta gitara Stinga, na scenie się sprawdzają. Wprawdzie miałam wrażenie, że Sting i Summers nieustannie rywalizują i wchodzą sobie w drogę a Copeland, przy którymś utworze zaplątał się w sprzęt, wstając od perkusji (na szczęście oświetleniowcy czuwali i miłościwie szybko zaciemnili przestrzeń) ale… „Roxanne” na 50 000 gardeł, grane na bis, po prostu musi brzmieć świetnie.
I tylko jednego nie mogę zrozumieć: jak można spokojnie wysiedzieć słysząc np.: „Demolition Man”? Bilety Konik wygrał, trafił się doskonały sektor. Stwierdzam jednak, że wejściówki trzeba było przehandlować i kupić bilety „na płytę” stadionu, bo w życiu z takimi sztywniakami Konik nie siedział! Ale koncert i tak zaliczam do udanych.
Muzykoterapia działa. :)
”Just a castaway, an island lost at sea,
Another lonely day, with no one here but me.
More loneliness than any man could bear
Rescue me before I fall into despair.
Ill send an s.o.s. to the world
I hope that someone gets my
Message in a bottle…
A year has passed since I wrote my note
But I should have known this right from the start
Only hope can keep me together
Love can mend your life but
Love can break your heart
Ill send an s.o.s. to the world
I hope that someone gets my
Message in a bottle… „