Idzie wiosna, świeci słońce, zmienia się ciśnienie, a mój humor pikuje w dół niczym samolot z palącym się silnikiem. W związku z powyższym największą przyjemność sprawia mi ostatnio słuchanie smutnej, ciężkiej emocjonalnie muzyki, która nastraja depresyjnie i podbudowuje negatywne samopoczucie.
Ponieważ w parze z ogólnym przygnębieniem idzie chęć kategoryzacji smętnych nutek, więc niniejszy wpis będzie prostu listą typu „top ten” najbardziej depresyjnych utworów, które znam. Na warsztat idą dziś piosenki zza granicy. Tyle tytułem wstępu. Zaczynam odliczanie:
10. The Smiths – „Asleep”
Grupa the Smiths zawsze kojarzyła mi się raczej z punkowa zadziornością i buntem, niż z lirycznym podejściem do spraw ostatecznych, a tu – atakują piosenką o zmęczeniu życiem i chęci odpłynięcia w wieczny sen. Tekst „Uśpij mnie i nie budź więcej”, wyśpiewany w oparciu o smutną, usypiającą melodię naprawdę robi duże wrażenie, które potęgują jeszcze finalne wersy utworu:
„Gdzieś istnieje inny świat,
Gdzieś musi istnieć inny świat,
Musi istnieć,
Musi …”
Po wysłuchaniu ma się ochotę zastosować patent Marylin Monroe – nałykać się pigułek, schować pod kołdrę i odpłynąć.
9. Joy division – “Love will tear us apart”
Kiedy miłość się kończy, pozostaje w nas głębokie uczucie osamotnienia i pustki. Czasami na zgliszczach da się coś wybudować na nowo, ale bywają też sytuację, kiedy jedynym wyjściem jest zapomnieć o przeszłości i uciąć porwane nici. O takiej gasnącej miłości i zaśpiewał napisał Ian Curtis. W charakterystyczny dla siebie sposób. Niby prosto, bez żadnych stylistycznych fajerwerków, ale za to jak smutno. Tym bardziej, że u jego podstaw leży prawdziwa historia.
8. Faith no more – “I started a joke”
Wiem, że oryginał tej piosenki należy do braci Gibb z Bee Gees, ale zawsze bardziej podobał mi się cover w wykonaniu Faith no more. Wydaje mi się, że grupie Mika Pattona udało się przydać tej piosence większej lekkości, jeśli chodzi o wykonanie instrumentalne i jednocześnie powiększyć jej „ciężar” liryczny. Krytycy od długich lat głowią się, o czym tak naprawdę jest utwór, i wymyślili całkiem sporo prawdopodobnych rozwiązań. Ja przychylę się do opinii, że „I started a joke” jest próbą zobrazowania ostatnich przedśmiertnych myśli Adolfa Hitlera. Jeśli ta interpretacja jest prawdziwa, to słuchanie tej piosenki wydaje się wyjątkowo przeraźliwe.
7. Jeff Buckley – “Halleluyah”
Jeśli miłość jest uczuciem napędzającym świat, to dlaczego tak często płaczemy z jej powodu? Jeff Buckley tłumaczy tę tajemnicę w sposób doskonały. I nieważne jest to, że utwór był wykonywany wcześniej przez Leonarda Cohena. Który zresztą, w przeciwieństwie do Buckleya nadal żyje i ma się świetnie.
6. Gary Jules – “Mad world”
Czy to nie dziwne, że tak duży odsetek piosenek na tej liście to covery? Zresztą, czy to ma jakiekolwiek znaczenie, jeżeli mówimy o utworach tak przejmujących, że gdy ich słuchamy to zupełnie zapominamy o wersjach autorskich?
„Mad world” Gary’ego Jules’a słucham ze ściśniętym gardłem. W absolutnej ciszy. Tak, aby nie stracić ani jednego dźwięku z przepięknej, delikatnej i ulotnej melodii, na której zbudowany jest utwór. A później bardzo długo nie mogę otrząsnąć się z piorunującego wrażenia, wywołanego piosenką.
5. Simon & Garfunkel – „Sound of silence”
Od momentu powstania „Sound of silence” minęło już kilkadziesiąt lat, ale nie wydaje mi się, żeby istniał drugi utwór, wzbudzający w słuchaczach wrażenie tak straszliwego poczucia samotności w świecie i braku porozumienia między ludźmi. Mówisz do kogoś, kto nie chce cię słuchać i myślisz – po co się starać, skoro i tak mi się nic nie udaje. Za chwilę pożre mnie cisza i nikogo nie będzie to obchodzić. W dodatku ten zalew diabelnie smutnych emocji podany jest w tak cudownej oprawie muzycznej, że powoduje ona ściśnięcie się gardła i spierzchnięcie warg.
4. Radiohead – “How To Disappear Completely”
Członkowie Radiohead znani są z tego, że nie grzeszą wesołością, ale nawet w ich dyskografii trudno jest znaleźć coś, co niosłoby choć w połowie tak ciężki ładunek beznadziejności jak „How to…” Słuchanie tej pieśni jest jak łykanie tabletek na wywołanie depresji. Myślę, że u osób wrażliwych może tę chorobę wywołać.
3. Doors – „The end”
Monumentalne brzmienie. Natchniony śpiew. Gitara, bas, instrumenty klawiszowe, perkusja – wszystkie instrumenty szalone i wściekłe. Autodestrukcyjny wokalista. Cierpienie i wyalienowanie przełożone na język pieśni.
2. Johnny Mandel – “Suicide is painless”.
Melodia jakby żywcem wyjęta z jakiegoś radosnego programu dla dzieci, ale tekst skierowany do dorosłego, dojrzałego odbiorcy. Niezwykle proste przesłanie: skoro i tak kiedyś masz umrzeć i przecierpieć przed tym wiele bólu to zrób na złość życiu i wykreśl się z niego, ot tak, od ręki. W końcu „samobójstwo nie boli”. Ironia przelewa się przez zręby tej piosenki jak kipiący wywar w kotle czarownic.
1. Johnny Cash – “Hurt”.
Wyznanie człowieka na skraju życia. I nie szkodzi, że zaczerpnięte od innego artysty. Cash włożył w ten utwór tyle prawdy i goryczy, że wierzę mu bezgranicznie. W jego głosie słychać ogromny autentyzm. Ten facet nie ściemnia, kiedy płacze za przemijającym życiem i podsumowuje swoje błędy. I kiedy jeszcze pomyślę, że nagrał ten kawałek tuż przed śmiercią, kiedy był świadomy że za chwilę go nie będzie, to robi mi się ciężko na duszy.