Ten rok zaczyna robić się ciekawy... bardzo ciekawy. Najpierw Biomechanical przyłożył technicznym graniem, Ayreon wypuścił kolejną metal-operę, Meshuggah wydało bombę zegarową, która z czasem zyskuje w oczach, Children Of Bodom wróciło do formy, a teraz z dziewięcioletniego letargu obudził się Sculptured i już narobił spore zamieszanie. Mając w składzie muzyków Agalloch, Age Of Silence czy Estradasphere, formacja stworzyła album, na który, wydaje mi się, wiele osób czekało.
Czy ktoś wyobrażał sobie połączenie pierwszych płyt Opeth z graniem
pod Cynic czy nawet The Dillinger Escape Plan? Jeśli nie, to właśnie
teraz jest okazja, aby tego posłuchać. Sculptured zawsze preferował
granie klimatycznego death metalu, niezbyt cieżkiego, z dobrymi
melodiami przewijającymi się w partiach gitarowych. Do tej pory sporym
atrybutem były instrumenty dęte. "Embodiment: Collapsing Under The Weight Of God" przynosi jednak kilka
zmian. Pierwszą z nich jest właśnie brak smyczków, drugą - i ta jest
chyba ważniejsza, to kompletnie odmienna niż dotychczas praca sekcji.
Dave Murray, na co dzień perkusista Estradasphere, dosyć odważnie
poczyna sobie za zestawem, nie bojąc się jazzowych ucieczek i
wyłamywania metrum. Momentami dostajemy zestaw naprawdę zakręconych
dźwięków, które spokojnie mogłyby być ozdobą najlepszych technicznie
albumów. Troszeczkę inaczej wygląda praca gitar - nie jest to gęste
granie, ale różnorodność wygrywanych dźwięków, różnorodność technik,
brak pośpiechu, oraz przemyślane struktury sprawiają, że słucha się
tego wybornie. Oczywiście dominującą formą wokalną jest growling, ale jest on delikatny i zrozumiały zupełnie jak na płytach Agalloch. Tu i ówdzie mamy jednak okazję posłuchać też czystego śpiewu, który jest zdecydowanie najsłabszym (i chyba jedynym słabym) punktem płyty. Nie należy zapominać o klawiszach, które choć są oszczędnie wykorzystywane, to jednak stanowią miód dla uszu i w tej sferze też mamy ogromną różnorodność styl gry i o brzmienie.
Na "Embodiment: Collapsing Under The Weight Of God" składa się zaledwie pięć utworów trwających w sumie niecałe czterdzieści minut. Choć może jako całość, nie jest to materiał tak przekonywujący i wyrazisty jak płyty Opeth czy jedyne dzieło Cynic, to do ich poziomu niewiele temu krążkowi brakuje. Zwraca uwagę także produkcja - wszystko brzmi jakby było nagrywane pod płytę jazzową, czyli bas uwypuklony i dobrze nagłośnione talerze. Szczerze powiem, że nie spodziewałem się, że jeszcze usłyszę ten zespół i to w tak dobrej formie. Póki co, jest to zdecydowanie jeden z najlepszych albumów tego roku, który może spodobać się nie tylko fanom death metalu. Jest to wydawnictwo przemyślane, ambitne, którego słuchanie naprawdę sprawia przyjemność.
Wydawca: The End Records (2008)