Dzień.
Ufff ale się spociłam. Przykrył się całą kołdrą, że oddychać nie mogłam. Tlenu wołam, tlenu wołam. A on twardo śpi. A może nie śpi. Może wyzionął ducha. No ale czachę ma ciepłą, więc jest chyba wszyskto w porządku. Zaraz się obudzi i wykona te swoje poranne obowiązki. Wstanie – nałoży te swoje szkła, rocznik 1956. Najlepsze. Totalny klasyk. Na świecie mała ilość posiadaczy tego rocznika już jest. Z roku na rok coraz mniej. Zagrożeni wyginięciem. Włoży chuderlawe stopki w ciepłe kapcie i skieruje się w stronę łazienki. Poranne doprowadzenie ciała do porządku po przespanej nocy. Potem już przyszykowany i pachnący lawendą skieruje się do komody. Rozsunie szufladę. W szufladzie kilka pojemników z kolorowymi kapsułkami, z każdego pojemnika weżnie jedną. Położy na talerzyku, delikatnie, następnie wleje niegazowanej wody do szklanki i po każdej kapsułce popije łykiem wody, nie więcej. Podejdzie do otwartego okna, zacznie przysłuchiwać się głosom życia. Zaczerpnie powietrza. Krzyknąłby sobie – FREEEDOOM, ale już nie ta werwa. Młodość szybko przemija. I zacznie z lubością przysłuchiwać się ćwierkaniu ptaszków. Dla niego to symfonia. Dla mnie normalny element poranka. Kiedyś miał małego ptaszka. Ale odebrali mu bo miał uczulenie na pióra. Więc pozostały mu tylko śpiew ptaszków o poranku.
Po długim wsłuchaniu się muzycznej symfonii IX – jemu się zawsze wydaje, że ptaszki ćwierkają IX symfonię - odwraca się i zaczyna się szykować na śniadanie. Nigdy nie pamięta jakie menu jest. Potem będzie wiele krzyku, że śniadanie nie godzi się z menu. Nakłada na siebie koszule. Białą, wyprasowaną, pachnącą rokiem 1949. Potem sięga po kalesony. Szarawe już. Też ledwo zipią. Na zadzie kalesonów jest jeszcze klasyczna zapinka na dwa guziki. Używało się ją tylko w celu gdy nastąpił stan „pełnej gotowości”. Ale on nigdy jej nie używał. A teraz też jej nie użyje.
Przysiaduje na stołeczku, i wkłada w nogawki swoje chuderlawe, lecz umięśnione nogi. Wstaje i sięga po spodnie ze sztywnym kantem. Zakłada je. Zapina szelki, bo na chudym tyłku spodnie spadają. Sięga po sweter i zakłada go przez głowę. Patrzy na siebie w lustrze. Pojawia się myśl – przystojniak. Ale w majtkach przystojniak już się nie chowa. Taka kolej rzeczy. Czas nie ubłaganie szybko mija. Potem tylko czekamy na koniec. Oczekujemy go. Nawet nie oglądamy się już za plecy. Jak ma nadejść nadejdzie. I tak pewnie zaskoczy, jak to zawsze bywa.
I tak już trzeci rok jestem złączony z moim panem. Jak żona i mąż. W cierpieniu i radości. Aż do śmierci. Nie wyobrażam sobie życia bez niego. A i on pewnie nie. Choć wątpię aby był świadomy tego, że ja istnieje. Że ma kogoś i wcale nie powinien czuć się samotny. Ale faktem jest takim, że nie drapie się, więc jestem pewien, iż nie wie o moim istnieniu. Ale młodość już dawno w nas odeszła. I razem egzystujemy w domu siwych włosów.
Południe.
Przysiedliśmy w fotelu w naszym pokoju. Zawsze siedzimy w stronę otwartego okna. On lubi patrzeć. I słyszeć swoją ulubioną melodie czyli IX symfonię. Wiatr coraz bardziej powiewał zasłoną. Zamknął oczy. Zasnął. W jego uszach zabrzmiały ćwierkanie ptaszków. Uśmiecha się i zasypia.
Noc.
Nie noc. Gdzie jestem. Cholera, jak tu cicho. I wilgotno. Cała mokra jestem. Tlenu wołam. Tlenu wołam.
- Śpij mój przyjacielu.- przemówił - Jesteśmy w naszym domu.
Nałożył na mnie swoją dłoń. Przytulił do siebie. A więc wiedział. Przez cały ten czas wiedział. Uśmiechnąłem się.
Zamknąłem oczy i wkroczyliśmy w świat naszej prawdziwej wiecznej przyjaźni.
Ufff ale się spociłam. Przykrył się całą kołdrą, że oddychać nie mogłam. Tlenu wołam, tlenu wołam. A on twardo śpi. A może nie śpi. Może wyzionął ducha. No ale czachę ma ciepłą, więc jest chyba wszyskto w porządku. Zaraz się obudzi i wykona te swoje poranne obowiązki. Wstanie – nałoży te swoje szkła, rocznik 1956. Najlepsze. Totalny klasyk. Na świecie mała ilość posiadaczy tego rocznika już jest. Z roku na rok coraz mniej. Zagrożeni wyginięciem. Włoży chuderlawe stopki w ciepłe kapcie i skieruje się w stronę łazienki. Poranne doprowadzenie ciała do porządku po przespanej nocy. Potem już przyszykowany i pachnący lawendą skieruje się do komody. Rozsunie szufladę. W szufladzie kilka pojemników z kolorowymi kapsułkami, z każdego pojemnika weżnie jedną. Położy na talerzyku, delikatnie, następnie wleje niegazowanej wody do szklanki i po każdej kapsułce popije łykiem wody, nie więcej. Podejdzie do otwartego okna, zacznie przysłuchiwać się głosom życia. Zaczerpnie powietrza. Krzyknąłby sobie – FREEEDOOM, ale już nie ta werwa. Młodość szybko przemija. I zacznie z lubością przysłuchiwać się ćwierkaniu ptaszków. Dla niego to symfonia. Dla mnie normalny element poranka. Kiedyś miał małego ptaszka. Ale odebrali mu bo miał uczulenie na pióra. Więc pozostały mu tylko śpiew ptaszków o poranku.
Po długim wsłuchaniu się muzycznej symfonii IX – jemu się zawsze wydaje, że ptaszki ćwierkają IX symfonię - odwraca się i zaczyna się szykować na śniadanie. Nigdy nie pamięta jakie menu jest. Potem będzie wiele krzyku, że śniadanie nie godzi się z menu. Nakłada na siebie koszule. Białą, wyprasowaną, pachnącą rokiem 1949. Potem sięga po kalesony. Szarawe już. Też ledwo zipią. Na zadzie kalesonów jest jeszcze klasyczna zapinka na dwa guziki. Używało się ją tylko w celu gdy nastąpił stan „pełnej gotowości”. Ale on nigdy jej nie używał. A teraz też jej nie użyje.
Przysiaduje na stołeczku, i wkłada w nogawki swoje chuderlawe, lecz umięśnione nogi. Wstaje i sięga po spodnie ze sztywnym kantem. Zakłada je. Zapina szelki, bo na chudym tyłku spodnie spadają. Sięga po sweter i zakłada go przez głowę. Patrzy na siebie w lustrze. Pojawia się myśl – przystojniak. Ale w majtkach przystojniak już się nie chowa. Taka kolej rzeczy. Czas nie ubłaganie szybko mija. Potem tylko czekamy na koniec. Oczekujemy go. Nawet nie oglądamy się już za plecy. Jak ma nadejść nadejdzie. I tak pewnie zaskoczy, jak to zawsze bywa.
I tak już trzeci rok jestem złączony z moim panem. Jak żona i mąż. W cierpieniu i radości. Aż do śmierci. Nie wyobrażam sobie życia bez niego. A i on pewnie nie. Choć wątpię aby był świadomy tego, że ja istnieje. Że ma kogoś i wcale nie powinien czuć się samotny. Ale faktem jest takim, że nie drapie się, więc jestem pewien, iż nie wie o moim istnieniu. Ale młodość już dawno w nas odeszła. I razem egzystujemy w domu siwych włosów.
Południe.
Przysiedliśmy w fotelu w naszym pokoju. Zawsze siedzimy w stronę otwartego okna. On lubi patrzeć. I słyszeć swoją ulubioną melodie czyli IX symfonię. Wiatr coraz bardziej powiewał zasłoną. Zamknął oczy. Zasnął. W jego uszach zabrzmiały ćwierkanie ptaszków. Uśmiecha się i zasypia.
Noc.
Nie noc. Gdzie jestem. Cholera, jak tu cicho. I wilgotno. Cała mokra jestem. Tlenu wołam. Tlenu wołam.
- Śpij mój przyjacielu.- przemówił - Jesteśmy w naszym domu.
Nałożył na mnie swoją dłoń. Przytulił do siebie. A więc wiedział. Przez cały ten czas wiedział. Uśmiechnąłem się.
Zamknąłem oczy i wkroczyliśmy w świat naszej prawdziwej wiecznej przyjaźni.
Azazella : straszne...nieciekawe, jakieś takie szmirowate...
Stary_Zgred : Nic nie poradzę na to, że cenię sobie dobry pomysł. A tu jest dobry. I...