Dawno, dawno temu, za lasami, morzami i pustyniami, pewien starzec o imieniu Mojżesz wszedł na wysoką górę i od samego Boga otrzymał wytyczne czego nie wolno robić. Spisał to sobie na tabliczkach i zniósł ludziom na dół mówiąc, że odtąd mają się do tego stosować. Wiele tysięcy lat później, w kraju nad Wisłą, ludzie wciąż uważają te zapiski za najświętszy wyznacznik swojego życia, co na co dzień wcale nie przeszkadza im się do nich nie stosować. Nie wszyscy jednak. Warszawska Pyorrhoea na swojej drugiej płycie bezlitośnie obnaża sens dziesięciorga przykazań i obłudę mafii je propagującej, a także dorzuca jedenaste: „The Eleventh: Thou Shalt Be My Slave”.
Płyta prawie w całości poświęcona jest demaskowaniu kłamstw kościoła katolickiego, które czynione są głównie z chciwości i chęci sterowania, dającymi się omotać, ludźmi. Dopiero pod koniec pojawia się trochę seksualnych i psychopatycznych dewiacji, choć kto wie czy czasem też nie czynionych w sutannach. Mniej psychopatyczna jest za to sama muzyka. Death metal Pyorrhoea stał się bardziej dojrzały i stateczny. Jest mniej dziki, pozbył się grindcoreowych naleciałości, a utwory są dłuższe i bardziej wartościowe muzycznie. I tu trzeba przyznać, że wyszło to zespołowi na dobre, bo „The Eleventh: Thou Shalt Be My Slave” to płyta lepsza od „Desire For Torment” i to pod każdym względem.
Odbyło się to przy zmianach personalnych. Na wokalu Analrippera zastąpił Chryste z Gortal, na perkusji miejsce Daraya zajął Desecrate, a drugim gitarzystą został Lukas, grający wcześniej w Abused Majesty. Pyorrhoea uzyskała nowe brzmienie, a jej muzyka nabrała ogłady, co jednak nie odbyło się kosztem brutalności. Gitary są bardzo ciężkie i dudniące, a wokal niski, ziemisty i świetnie stapiający się z ich grą. Dodatkowo jest to doskonale przyprawione szalejącą nieustannie na tyłach perkusją, która nie szczędzi wystrzeliwanych seriami przejść i blastów, a bas niejednokrotnie przygniata płasko do podłoża. Nie koliduje to jednak z płynnością muzyczną w gitarowych riffach i wyłaniających się gdzieniegdzie solówkach. Wszystko zaś jest nieco przytłumione i sprawiające wrażenie jakby wydobywało się z jakichś lochów.
Ale Pyorrhoea ujmuje nie tylko jakością muzyki, ale i bardzo zgrabnie skrojonymi kawałkami. Na płycie aż roi się od fajnych i rozpoznawalnych momentów, które można sobie wręcz podśpiewywać. Już sam początek wjeżdża takim brutal songiem a’la „The Bleeding”: „The rules od God don’t let you will, consider good or wrong…” A takich przebojowych numerów jest znacznie więcej. Na pewno wyróżnia się „Natural Born Enemies”, który wchodzi takim napalmowym rozpierdolem, a potem ma świetne wokalizy: „God commanded to worship your father…” z zajebistą końcówką refrenu: „…how imperfect he is.” Znakomity numer podobnie jak następny „Your Master – Your God”, a także niesamowicie ryjący glebę „Nothing He Can Do”: „Soon i will start my game…” Total.
Ale to tylko błyszczące przykłady gdzie są bardziej zapadające w pamięci kwestie wokalne. A tu znakomity jest „Stolen Freedom”, przytłaczający „Miserable Existence”, uderzający „Liberation”. Cała płyta jest znakomita i nie brak na niej atrakcji i niesmacznych niespodzianek. Jak ktoś przeoczył to koniecznie powinien nadrobić zaległości.
PS. "Do not follow the rules of slavery."
Tracklista:
1. Blow
2. Rules Of Slavery
3. Stolen Freedom
4. Miserable Existence
5. Hidden Under Sanctity
6. Bad Monk
7. Natural Born Enemies
8. Your Master – Your God
9. Liberation
10. Nothing He Can Do
11. Everlusting
12. Far From The Truth
13. Forbidden Extasy
14. Rape
Wydawca: Empire Records (2006)
Ocena szkolna: 5