PainKiller - jeśli ktoś ma skojarzenia z Judas Priest to niech sobie tak kojarzy, gdyż tym razem mamy do czynienia z wydawnictwem zupełnie innego kalibru. Pod tym szyldem ukrywa się trio John Zorn, Bill Laswell (na codzień zajmujący się ambientem) oraz Mick Harris (tak, ten Mick Harris z Napalm Death). Zorn, jako inicjator tego projektu założonego w 1991 roku zamierzał tworzyć z nim muzykę, która poniekąd uwypuklałaby jego fascynację death metalem i grindcorem. Rzeczywiście pierwsze wydawnictwa trzymały się tej koncepcji, ale Zorn nie jest muzykiem, który stoi w miejscu. Ukoronowaniem działanosci projektu, który został zawieszony w 1995 roku, jest ostatnia płyta sygnowana nazwą PainKiller - "Talisman: Live In Nagoya" będąca zapisem koncertu z 1994 roku z trasy po Japonii.
Zastanawiając się od czego zacząć analizę tego wydawnictwa stwierdziłem, że chyba najlepiej na wstępie zaznaczyć, że miał to być chyba najbardziej ekstremalny projekt tego muzyka. Nic więc dziwnego, że w składzie pojawił się były muzyk Napalm Death - Mick Harris, który z tą muzyką był swego czasu za pan brat. Zapis koncertu z Nagoyi udowadnia jednak, że Zorn nie oddać się ekstremie bezgranicznie i nie zamknął się w sztywnych ramach. Koncert bowiem po prostu miażdży! Należałoby zacząć od tego, że mamy tu do czynienia z avant-jazzem, lub - jak bardziej fachowo określono ten projekt - avant-corem. Oprócz bowiem całej jazzowej otoczki słychać wyraźnie, że Harris nie jest perkusistą jazzowym i jego grindcore'owy dryg jest bardzo widoczny. Nie jest to jednak wcale zarzut, gdyż przyglądając się wyraźnie dźwiękom łatwo stwierdzimy, że "Talisman" to emocjonalna rzeź, totalna dysharmonia, a jednocześnie genialnie wyważone utwory i improwizacje. Jazgotliwe partie saksofonu Zorna wprost przeszywają - niewątpliwie miejsce koncertu miało fantastyczna akustykę. To samo można powiedzieć o brzmieniu pozostałych instrumentów - bas Laswell brzmi potężnie, zaś gary Harrisa wydają się być wyjęte żywcem z Morrissound.Na krążku znalazły się zaledwie 3 kawałki z czego pierwszy z nich, 31-minutowy "Batrachophrenoboocosmomachia" uchodzi za jedną z najlepszych improwizacji we współczesnym jazzie. Ten utwór rzeczywiście pokazuje cały asortyment jazgotliwych, pełnych bólu i złości dźwięków. Ku zaskoczeniu, muzycy nie starają się robić permanentnej nawałnicy - ona jest podawana w racjonalnych ilościach, natomiast jej jakość zapiera dech w piersiach. Pozostałe dwa kawałki nie dostają poziomem ani estetyką, gdyż uczucie niepokoju, furii i swoistego mistycyzmi i niedopowiedzenia towarzyszy na do samego końca.
Wiele osób uważa, że ten album jest bardzo ciężki w odbiorze, choćby ze względu, że każdy z muzyków gra tutaj w dość furiatyczny, szorstki sposób, jakby w ich duszach krążyły najciemniejsze myśli. To da się wyczuć w muzyce i niełatwo jest przetrawić to morze dysharmonii. Prawda jest jednak taka, że na tym wydawnictwie Zorn nie pozwolił sobie na a drobinkę groteski, pastiszu czy eksperymentu. Tutaj nawet przypadkowy dźwięk wydaje się być zamierzonym. Póki co jest to chyba moja ulubiona pozycja w dyskografii Zorna, na której ciężko jest dopatrzyć się wtórności. W zamian za to dostajemy perfekcyjnie zagrane, okraszone posępnym, ale intymnym klimatem wydawnictwo prezentujące bardzo świeże i oryginalne podejście do jazzu.
Tracklista:
01. Batrachophrenoboocosmomachia
02. Transport Of Sorcerers
03. Ahamkara
Wydawca: Tzadik (2002)