Szedłem białym, długim korytarzem. Piękne, wręcz śliczne i kochane,
gładkie ściany odbijały trzy postacie. Zawsze widziałem te smugi na
ścianach. Za każdym razem należały do kogo innego, oprócz mojej
milutkiej smugi oczywiście. Moja smuga się nie zmienia. Przecież to
tylko odbicie istoty.
Stanąłem, a raczej zostałem stanięty, przed mocnymi drzwiami. Były to kolejne wrota w moim życiu. Setki razy przechodziłem przez takie same drzwi. Przejścia te nic dla mnie nie znaczą, bo i tak żyję w więzieniu. Więzi mnie mój umysł i nie mogę się od niego wyzwolić. Chociaż wielokrotnie próbowałem. I też dlatego tu jestem. Stoję przed białymi drzwiami, za którymi kryje się kolejny korytarz. A potem cela. Rozwiązano mi ręce i nogi. Czułem ogromna wolność, przejawiająca się euforyczna radością mojego małego palca u nogi. Nie miałem skrępowanych rąk i nóg, mogłem uciekać. Mogłem walczyć otoczony grubymi murami... ale po co. I tak mnie złapią… i po co mi to? Na początku próbowałem (piękne czasy), lecz szybko mnie tego oduczyli. Nikt mi nie pomógł… nawet On.
Dostałem numer 866, czyste ubranie i słowną listę swobód i obowiązków. A jedyną swobodą był prawie dowolny ruch małego palca u nogi… a to już COŚ. Lekarz, mówiąc litanie biurokratycznych bzdur, przeglądał moją kartę chorobową. Widać, że zetknął się z takim przypadkiem po raz pierwszy. Na jego twarzy rysowała się fascynacja i zaciekawienie. Znów jestem nowym obiektem badań jakiegoś niewyżytego konowała, który przez swoja prace stara się zapomnieć… i nikt oprócz niego nie wie o czym.
A mój przypadek to szczególny był i jest. Nie byłem, a i nie jestem typowym wariatem. Ale to doktorrka, to go zdziwiło. Przecież jestem dla nich nikim, a oni są tym samym dla mnie.
***
dziennik pokładowy celi numer 866
(dostałem notatnik elektroniczny... hurra… święto na wsi… ołówka to mi nie dadzą, bo ostatnio wbiłem go sobie w tchawicę, co by się pobawić)
Sztorm na morzu…południk 866…równoleżnika nie ma… chyba poszedł…
Sytuacja trudna... kapitan oszalał… skacze na uchu od dwóch godzin…
Strasznie to go musi boleć… ale twardy facet z niego przecież…
Słyszę głosy spod pokładu… metaliczne odgłosy śmierci…
Smaczny obiad tak musi brzmieć… kucharz zabija…
Się najem… tylko niech mnie odwiążą… albo i nie…
3ss NIE ZWARIOWAŁEM!!!
/tłumaczenie:
Właśnie sprzątali moją cele 866 i musiałem wejść na łóżko. Na podłogę spadł mój przyjaciel paproch. On jest wspaniałym dowódcą brudu w mojej celi. Ale od podmuchu wiatru zaczął podskakiwać. Unosił się i opadał uderzając o posadzkę. Jak paproch-kapitan coś czuł, to nieźle go głowa bolała. Ale przecież to paproch i nic mu nie było. Przez otwarte drzwi celi słyszałem jak jedzie wózek z jedzeniem. Strasznie skrzypiały kółeczka. Pewnie je bardziej bolała głowa niż paprocha. Wtedy zdałem sobie sprawę, że byłem przywiązany do łóżka, a głód mi doskwierał. Sprzątaczka czyściła kafelek nad moją głową… miała smaczne paluszki… chociaż trochę brudne. I wtedy przyszedł pan doktorrek i dał mi zastrzyk…
a ja byłem tylko głodny.
;/’;[];
To było takie przedstawienie 67 dnia na statku bezzałogowym 866…
ale zdolny jestem… a jak to doktorrek przeczyta, to będzie ze mnie dumny, że tak ładnie piszę…
;/’:”>?
***
Dziennik pokładowy celi numer 866
Mój kochany pamiętniku!
Ten dzień na długo zapadnie w mojej pamięci. Znajdę dla niego odpowiednie miejsce. Takie, które często będę odwiedzał, o ile będę w stanie to zrobić. Dzisiaj bowiem rozmawiałem z moim lekarzem. Doktor pytał się mnie o dzieciństwo. Nie pamiętałem nic z tamtego okresu. Ba, nawet nie wiedziałem co to jest dzieciństwo. Ale dostałem od doktora małą pigułkę i wszystko sobie przypomniałem. To podobno najnowszy lek psychotropowy. I musze przyznać, że świetnie działa. Mam wspomnienia. Mogę myśleć o jednej logicznej rzeczy oraz planować moje działania. Ale jest jeden problem… ten lek działa 10 godzin. Lecz okres działania nie byłby problemem, gdyby nie inna sprawa. Lekarz miał tylko jedną dawkę dla mnie i nie wie, kiedy dostanie następną porcję do wykonywania testów. Co za tym idzie, mam mało czasu na spisywanie swoich myśli. Tego do czego doszedłem, tego przez co moja czysta świadomość może funkcjonować tylko przez 10 godzin w przeciągu paru lat.
Odkąd tylko pamiętam, On zawsze mi towarzyszył. Jako dziecko traktowałem go jako przyjaciela, kolegę. Przyzwyczaiłem się do niego, lecz nie wiedziałem kim tak naprawdę jest. Ten promyk światła z lewej strony pola widzenia był czymś tajemniczym, ale nie strasznym, nie obcym. Nigdy go się nie bałem. Nawet w snach zawsze widziałem ten promyczek. Z wiekiem starałem się poznać Go. Właśnie, zacząłem nazywać to światełko. Dałem mu imię bez imienia. Po prostu On.
Dorastając zastanawiałem się nad sensem Jego istnienia. Takie myślenie pochłaniało mi godziny, dni, tygodnie. Izolowałem się od ludzi. Nie potrzebowałem ich, bo przecież miałem jakąś istotę, którą musiałem poznać. Nie mówiłem o Nim nikomu. Starałem się sam dotrzeć do prawdy.
Tak mijały lata, a ja byłem coraz bliżej celu. Składałem fakty i analizowałem je. Wysnuwałem bardzo ciekawe wnioski. Odkryłem na przykład, że kiedy jest mi smutno, to On świeci słabiej, a kiedy się cieszę, to On „cieszy się” razem ze mną. Tak samo było ze stanem fizycznym mojego organizmu. Taka sama zależność jak z nastrojem. Takie spostrzeżenia prowadziły mnie ku odpowiedzi na pytanie mojego życia.
Wybacz pamiętniku, ale czuję jak mój lek przestaje działać. 10 godzin to krótki czas. Poproszę jeszcze lekarza o zamontowanie w mojej celi lusterka. W tej chwili wraz z lekarzem zajmuje się swoją chorobą… przecież jestem psychiatrą.
/koniec dnia 80/
***