Pierwszy śnieg i prawdziwie mroźne dni tego roku zbiegły się z premierą czwartego tomu „Pana Lodowego Ogrodu” autorstwa Jarosława Grzędowicza. Poprzednia część ukazała się w 2009 roku, Grzędowicz nie skazał więc fanów serii na długie lata wyczekiwania jak robią to niektórzy pisarze popularnych sag, a pewien Amerykanin, nazwiska którego nie trzeba wymieniać – w szczególności. Wcześniejsze części ukazywały się również średnio co dwa lata.
Grzędowicz
pisze lekko, misternie buduje historie i nowy świat, który nazwał Midgaard i
który będąc „strefą śmierci dla elektroniki” (ziemskie wynalazki na Midgaardzie
przestają działać) aż kipi od występującego tam czynnika M, czyli magii. I choć
punktem zaczepienia mogłyby być dla autora realia ziemskiego średniowiecza,
szybko orientujemy się, że nie idzie na łatwiznę mnożąc byty ożywione (kreatury
„przypominające upiornie człekokształtne żaby”) i nieożywione (kije szpiega i
lodowe drakkary), tak różne od ziemskich i jednocześnie nie popadając w
przesadę. Czytamy więc o mieszkańcach obcej planety niepokojąco nas przypominających (może jedynie o „innym spojrzeniu”), roślinach i zwierzętach przypominających do złudzenia te, które znamy (mięsożerne konie należą do moich ulubieńców) i niezwykłych, obcych miejscach, które chwilami nie wydają się wcale tak obce.
O ile poprzednie części mogłyby stanowić zamknięte całości, przedstawiały bowiem poszczególne etapy ekspedycji Vuko, jednego z dwóch głównych bohaterów sagi, pochodzenia ziemskiego, i tułaczki Filara, drugiego spośród bohaterów, midgaardczyka, o tyle tom trzeci urywa się nagle, pozostawiając w polu najważniejsze wątki. Grzędowicz nie kazał długo czekać i w tomie czwartym opowiedział dalsze losy głównych bohaterów, które dla wielu mogą okazać się wyjątkowo zaskakujące.
Chciałabym także zwrócić szczególną uwagę na wydanie książki. Fabryka Słów, do której okładek mam szczególną słabość, nie zawiodła i tym razem wydając wznowione części sagi w przepięknej oprawie (wszystkie części wydawnictwo wydało ponownie w tym roku). Duża w tym zasługa Dominika Brońka odpowiedzialnego za ilustracje zamieszczane zarówno na okładce, jak i na poszczególnych stronach książki. Od lat uwodzą mnie także wiersze i pieśni Mai Lidii Kossakowskiej, które stanowią punkt wyjścia – często nie dosłowny – wielu rozdziałów. Nie zabrakło ich również w najnowszym, znakomitym tomie czołowego, polskiego fantasty.
Wydawca: Fabryka Słów (2012)
Samurai : To wydanie mimo świetnego pierwszego wrażenia posiada poważny błą...
oki : zgadzam się, że fabryka słów dba o wszystkie szczególiki - żeby...
travis_bickle : aż chce się czytać!!