Rok 1993 dla ekipy Front 242 okazał się niezwykle obfity w
pełnometrażowe albumy. Ledwo co wydany „06:21:03:11 Up Evil” na dobrą
sprawę nie zdążył jeszcze „wystygnąć”, a Belgowie już rzucili na muzyczny
rynek kolejny materiał - tym razem podpisany „05:22:09:12 Off” (lub też
„Evil Off”). Jak miało się okazać zamysł kontynuowania obranej
poprzednio ścieżki wyszedł Frontom jak najbardziej na korzyść, choć
tylko w pewnym sensie.
Oczywistym jest, że na powtórkę z rozrywki, w postaci płytki, chociaż zbliżonej do genialnych albumów-legend, nie mamy już co liczyć. Eksperymenty naszych ambitnych „przyjaciół” zawiodły tak daleko, że ani myślą o powrocie na łono klasycznego (jeśli tak można powiedzieć) EBM-u. Zamiast tego wolą dalej drążyć coraz bardziej wypaczone, ciężkie, mroczne i piekielnie bolesne (czasem także dla uszu) ścieżki, prowadzące wprost do „muzycznego jądra”, gdzie industrial do woli miesza się z EBM-owym rytmem obdarzonym nutą psychodelii i ciężkawym beatem. Czyżby zatem powtórka z poprzedniego albumu? Stylistycznie – owszem, na szczęście wykonanie już tak bardzo nie kuleje, a nawet miejscami jest w stanie naprawdę zachwycić.
Prawdziwą moc utworów zgotowało nam EBM-owe trio na tym krążku. Naliczyć można tu aż 16 piosenek, więc jeśli się nie mylę, pierwszy raz mamy do czynienia z tak rozległym materiałem przy okazji przygody z Belgami. Mało tego - kilka utworów z powodzeniem przekracza 6 minut, co również ma wpływ na ogrom muzyki tutaj zawartej. Całość rozpoczyna się jednak spokojnie od trzyczęściowego „Animal”. I tutaj wszystko wygląda naprawdę pięknie. Wydaje się, zresztą całkiem słusznie, że ten wstęp ma za zadanie wprowadzić nas w odpowiedni, poschizowany klimat płyty. I udaje się to naprawdę szybko osiągnąć. Wreszcie po 9 minutach, jesteśmy w stanie pochwycić w uszy właściwą część krążka, rozpoczynającą się od „Modern Angel”. Pierwsze, co wita zdumionego słuchacza, to dość podrasowany wokal, niezwykle agresywny, mogący uchodzić za protoplastę wokaliz używanych przy harsh electro.
Następny, „Junkdrome”, obdarzony, co prawda przydługawym wstępem, okazuje się prawdziwie psy-trance’owym przeżyciem. Do tego wpadający w ucho beat, masywnie zbudowany na rytmice przypominającej drum’n’bass, pozwala na prawdziwą taneczną ekstazę, więc również do tego utworu nie można mieć zastrzeżeń. Ale cóż to? Kolejny utwór i kolejna zmiana stylu? Czy aby niezbyt często? Cóż, panowie chyba wiedzą, co robią, a zatem kolejny wybrzmiewa „Serial Killers Don’t Kill Their Girlfriend”, tym razem najbardziej wpasowujący się w ramy prościuteńkiego EBM-u, z dobitnie wyeksponowanym rytmem. Dodatkowo może tylko warto wspomnieć, o psychodelicznych smaczkach, które odpowiedzialne są za odpowiedni dla tak zatytułowanej piosenki, klimat. Zresztą w dalszej części krążka, możemy napotkać damską wersję tegoż utworu, gdzie końcówka „Girlfirend” wymienia się na „Boyfriend”.
Wróćmy o parę numerów wcześniej, bowiem chwytając się psychodelii artyści idą o krok dalej i przy okazji „Genocide” wręcz zalewają nią od stóp do głowy. Mimo to, wszystko naprawdę dobrze brzmi i do siebie pasuje. Fakt - utwór ten nie jest zbyt łatwy - ale po kilkakrotnym odbiorze intencje twórców stają się dość oczywiste, zaś wykonanie potrafi zachwycić swoją surowością.
Nie o wszystkim jednak można mówić w samych superlatywach. Wygląda bowiem na to, że „pociąg szczęśliwości” wykoleja się gdzieś przy okazji takich utworów jak „Crushed” czy „Animal (Zoo)” (w obu przypadkach winą należy obarczyć kobiecy wokal, który ni jak nie jest w stanie dogonić rytmu, a czasem brzmi naprawdę sztucznie). Jednak, jak ma się okazać kawałek dalej, to nie szczyt „możliwości” Frontów. Kolejny kawałek zaskakuje (w negatywnym sensie) operowym śpiewem. Cóż może to i ciekawe i odważne, ale brzmi naprawdę kiczowato. To samo zresztą tyczy się reszty utworów, które choć nie już na podobieństwo operetki, wciąż posiadają teksty śpiewane totalnie nieodnajdującym się w przestrzeni muzycznej, damskim głosem.
Trudno jednoznacznie powiedzieć, by ta płyta była dobra lub zła. Wymieszano na niej taką mnogość stylów, a co za tym idzie pomysłów, bardziej lub mniej udanych, że naprawdę jednoznaczna ocena wydaje się niemożliwa. Jedno jest pewne! Kto szuka dobrej zabawy na klubowym parkiecie, na pewno za sprawą tej płyty je znajdzie, kto odrobiny ambicji w aranżacjach i melodiach, również może troszkę czuć się doceniony, jednak to nie to samo, co kiedyś.
Tracklista:
1. Animal (Cage)
2. Animal (Gate)
3. Animal (Guide)
4. Modern Angel
5. Junkdrome
6. Serial Killers Don't Kill Their Girlfriend
7. Skin (Fur coat)
8. GenEcide
9. Crushed
10. offEND
11. Animal (Zoo)
12. Serial Killers Don't Kill Their Boyfriend
13. Happiness (More angels)
14. Crushed (Obscene)
15. Melt (Again)
16. Speed Angels
Wydawca: Red Rihno (1993)