Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Finał konkursu Neuro Music - Firlej, Wrocław (2.04.2011)

Każda kolejna edycja konkursu Neuro Music jest inna. Finałowy koncert obył się tym razem bez gwiazd. Największy i jedyny "celebryta" - człowiek, który od czasu do czasu bywa pytany, kiedy reaktywacja Lux Occulta - zasiadł ponownie w jury, w tym roku zajmującym o kilka krzeseł mniej. Wrócono do przyznawania nagrody publiczności, ale poza tym to wydanie przygrywki do Asymmetry Festival było okrojone pod prawie każdym względem. Tylko cel pozostał ten sam: wyłonienie wykonawców przekraczających granice stylistyczne i budujących własną tożsamość artystyczną. To co tam nowego w muzyce?
Pierwsze miejsce na rozpisce przypadło zespołowi Zoltar z Wielkopolski. Na skraju był on pod względem nie tylko godzinowym, ale i stylistycznym, bowiem w przeciwieństwie do zdecydowanej większości kapel występujących na Neuro Music, nie tylko tego dnia, lecz w całej historii konkursu, nie gra żadnej pochodnej metalu, tylko fusion. Przed koncertem tercet instrumentalistów był moim faworytem. Niestety nie zobaczyłem takich otrzaskanych muzyków, jakich chciałem. Zdolnych - owszem. Odnosiłem jednak wrażenie, że to nie jest ich scena - że lepiej by pasowali do słabo oświetlonej knajpy, w której nie mogliby kroku zrobić, żeby nie potknąć się o jakieś graty. Spodobał mi się ich dynamiczny, rockowy jazz na gitarę basową, perkusję i klawisze, ale na żywo wydawali się zbyt statyczni. Równie dobrze mógłbym słuchać tej muzyki z płyty. Bo na co tu patrzeć? Tylko na charakterystyczne, duże okulary basisty. Może gdybym "oglądał" ich z zamkniętymi oczami...

Kapele dostawały na zaprezentowanie się już nie pół godziny, jak podczas wcześniejszych edycji, tylko dwadzieścia minut. Jedyna zmiana w regulaminie polegająca na dodaniu czegoś dotyczyła wizualizacji. W tym roku można już było z nich korzystać, co chłopakom z Belzebong było bardzo na rękę. Pokazywane w tle płomyki w sepii, w połączeniu z obficie pracującą dymiarką i odpowiednim, świadomie dobranym (czego dowodzą słowa jednego z muzyków tuż przed występem: "Zielone dawaj!") oświetleniem uzupełniły wizerunek zespołu. Miały one zapewne sprawiać wrażenie ruchu, którego w istocie na scenie nie było. Trzej "wiosłowi" byli jak ich muzyka: powolni i ociężali. Czapka basisty zawieszona na krawędzi jego instrumentu, gdy spadała, wydawała się przy niej wstrząsająco gwałtowna. Pozbawiony wokalu metal, tak rozwlekły, że zaprezentowano nam tylko dwa utwory - "Bong Thrower" i "Acid Funeral" - wciągał doomowym nastrojem i niską tonacją, jednak nie wystarczająco. Od początku czułem się, jakbym tonął w basowym sosie, lecz już w połowie występu zaczęło mnie to nudzić. Mimo to szansę na zwycięstwo Belzebongowi dawałem - przez to, jak reagowała publiczność. Zupełnie, jakby przyszło sporo fanów - dlatego nabrałem przekonania, że widzowie będą głosowali głównie na niego.
Warszawskie Phobh zaczęło występ od swojego najbardziej chwytliwego kawałka - "Miasto płonie", by po nim przejść do typowych dla siebie, "matematycznych", neurotycznych pod względem rytmiki utworów (m.in. "Bezmiar"). Jako pierwsze tego wieczoru miało w składzie wokalistę, ten zaś mnie intrygował. Nie tylko dlatego, że po człowieku tej postury można by się spodziewać niższego głosu, lecz głównie zachowaniem. Nie szalał, nie nawiązywał kontaktu z publicznością, nawet wzrokowego. Owszem, wydawało mi się, że bardzo przeżywa tę muzykę, ale w sobie. Zewnętrznie zachował spokój - przechadzał się po scenie, czasami gwałtownie poruszał samą głową w skomplikowany rytm muzyki. Mikrofon trzymał w złączonych dłoniach i w lekkim pochyleniu wyglądał, jakby się modlił. Może się przeziębił - to też przeszło mi przez myśl, gdy na niego patrzyłem. W skrajnych momentach: źle wyglądało, gdy w przerwie między utworami zapadała cisza, bo muzycy się przestrajali, a wokalista zajmował się sobą; ciekawie wyglądało, gdy kołysał się w miejscu, tak samo jak basista i gitarzysta, ale każdy z nich robił to niezależnie - taka polirytmiczna choreografia. Na koniec występu gardłowy rozdał zainteresowanym widzom dwie płyty za friko, a ja byłem gotowy zagłosować właśnie na Phobh. Co z tego, że wzrokowo czegoś mi zabrakło? Na żywo ta muzyka niszczy! Zespół załapał się do finału Neuro Music już po raz drugi, ale dopiero teraz zaczynam go doceniać Życzę sobie więcej kapel grających taki nawiązujący chociażby do Kobonga metal.
Nie wiem, co miała oznaczać puszczana między występami muzyka elektroniczna. Jej szczególną, zwracającą uwagę cechą było to, że gdy ją wyłączano, zespół zwykle już grał. W jednym przypadku nie obraziłbym się, gdyby funkcję przewodnią nadal pełnił przerywnik, bowiem dwie pierwsze kompozycje Sun For Miles zupełnie mnie nie wciągnęły. Odnotować jestem w stanie tylko tyle, że na czas drugiej basista i klawiszowiec zamienili się instrumentami. Co innego trzeci - ostatni utwór, z ciekawszą od samego początku pracą perkusisty oraz gitary prowadzącej. Ponadto, gdy pomyślałem, że oto obserwuję kolejny zespół, który na scenie prezentuje się nijak, gitarzysta zaczął walić w gong. Również drugi gitarzysta wyciągnął jakąś zabaweczkę, którą przyłożył do strun. Miałem potem dylemat: zagłosować na Phobh za cały występ czy na grupę z Sosnowca za ten jeden utwór. Swoją drogą był to już trzeci tego wieczoru zespół wykonujący muzykę instrumentalną. Myślę jednak, że dokooptowanie jakiejś natchnionej wokalistki by mu nie zaszkodziło.
Mój problem z wytypowaniem swojego faworyta rozwiązało puławskie Ultimate Universe. Miało trochę zabawny image - te rozpięte koszule odsłaniające nieowłosione klaty... Ale co z tego, skoro był to pierwszy i jedyny zespół wieczoru, który wiedział, jak się zachowywać na scenie?! Mogę się założyć, że jest u siebie bardzo lubiany. Już na dzień dobry basista kupił mnie "wbijaniem" główki gryfu w scenę. Potem mogliśmy oglądać jeszcze m.in. podskoki i stawanie w kółku. Prawdziwy, energetyczny koncert rockowy! Przodował w takich wyczynach nieśpiewający gitarzysta, przez co często, gdy podchodził do kolegów, widziałem jego plecy. Stojący z boku wokalista w szaleństwie wcale mu nie ustępował, ale przekonać się o tym mogliśmy dopiero po tym, jak w finiszu trzeciego z kolei "Woman" zerwał strunę. "To jest rock and roll!" - krzyknął ktoś z widowni, gdy instrument został beztrosko rzucony na scenę, a jego właściciel na czas ostatniego w zestawie "Guide" dołączył do zabawy. Tak, zdrowo się podczas tego występu uśmiałem. Przeszkadzało mi tylko lekko szwankujące nagłośnienie gitary kolegi nieobsługującego mikrofonu, chociaż prawdziwy problem tkwił w czymś innym. Na cztery utwory, w tym m.in. "Ulysses Space Jesus", końcówka wspomnianego "Woman" była właściwie jedynym fragmentem w jakiś sposób zgodnym z poszukiwawczą ideą konkursu. Reszta wykonanego materiału była bardziej tradycyjna, hardrockowa. Może gdyby zagrali jeszcze "Lift Off"...
Ostatnie w kolejności Elvis Deluxe gra coś, co określiłbym jako hard indie rock. Oryginalności trudno się w tym doszukać, ale sprawność muzyków, również w kwestii kompozycji, sprawiała, że byłem niemal pewny, że właśnie oglądam zwycięzcę wybranego przez jury. Utwierdziła mnie w tym krótka improwizacja bez jednego gitarzysty, któremu, jak to określił wokalista, "zjarał się wzmacniacz". Tak powinno wyglądać zapełnianie przedłużających się, wymuszonych przerw. Nie można zaprzeczyć - muzycy wykazali się pod każdym względem profesjonalnym podejściem. Nie przejmowali się, nie błagali jury o litość, czuli się pewnie. Na setliście mieli "Let Yourself Free", "Out All Night", "To Tell You" i "Between Heaven And Hell", ale wydaje mi się, że wskutek usterki coś wyleciało z zestawu. Pewien jestem obecności tylko tego ostatniego, mocno zalatującego Kyussem, oraz nieco sabbathowego outra. Niby bliskie mi inspiracje, niby zasługująca na uznanie improwizacja, a jednak mój stosunek do zespołu pozostaje bliski obojętności.
Po zakończonych niejednogłośnym wyborem obradach i zliczeniu głosów publiczności oddanych na wręczonych nam na bramce, wrzuconych później do urn kartach z logiem festiwalu na odwrocie, jury ogłosiło werdykt. Widzowie wskazali Zoltar, natomiast Jarek Szubrycht, dyrektor Firleja Robert Chmielewski oraz - po raz pierwszy w ławie sędziowskiej - Tomek Jurek, pomysłodawca Asymmetry Festival, współorganizator dwóch pierwszych edycji i, jak go określił Chmielewski, dobry duch trzeciej, zwycięzcą uczynili Elvis Deluxe. Nagrody: po 1500zł na zespół i po jednym występie na wspomnianym festiwalu, już za niecały miesiąc.
Stwierdzam z przykrością, że tegoroczna edycja konkursu Neuro Music rozczarowała mnie. Do finału przedostało się stosunkowo mało naprawdę oryginalnych kapel. Powoli zaczynam wierzyć, że w muzyce już wszystko było, a teraz staramy się tylko tak to przetworzyć, żeby zmylić słuchacza. Mimo to trzeba szukać dalej. Przecież ktoś mnie jeszcze musi w życiu zaskoczyć!
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły