Death Angel przez wiele lat kojarzyłem głównie z teledyskiem "Thicker Than Blood". Utwór mnie nie zachwycił, nie czułem się nim zachęcony do wizyty na koncercie zespołu. Ostatecznie do klubu poszedłem więc nastawiony sceptycznie. Miało być szybko, oldschoolowo, może wesoło, a może z wyrazem znudzenia i rutyny. Ogólnie rzecz biorąc: nie dla mnie.
Chociaż koncert miałem wpisany do terminarza już od kilku miesięcy, na jedno nie zwróciłem uwagi. Występowały aż cztery kapele, ale wszystkie były zagraniczne. Jedynym Polakiem w ekipie, którego rozpoznałem, był Brovar - nasz towar eksportowy wśród technicznych, obsługujący w swej karierze instrumenty cztero- i sześciostrunowe w niejednym zespole, ostatnio przyjęty na stałe do Thy Disease. Wraz z nim przewinął się przez scenę - nie licząc oczywiście amerykańskiej gwiazdy - kawał Europy: włoskie Adimiron, belgijskie Resistance i greckie Suicidal Angels. Tu i ówdzie zapowiadane było również szwajcarskie Roots Of Death. Nie wiem, jaka historia wiąże się z jego absencją.Wieczór zdominowany został przez thrash metal, w przypadku Suicidal Angels dość slayerowski. Tylko Resistance dorzuciło od siebie trochę deathowych elementów i mnie osobiście to jego muzyka podobała się najbardziej - cięższa, bardziej ponura, nieco wolniejsza. Różnica ta nie była jednak szczególnie wyczuwalna, nie zaburzała dramaturgii całego koncertu. Publiczność dostawała po prostu cios za ciosem, żaden zespół nie zostawał w tyle, chociaż również nie wybijał się znacząco naprzód. Muzycy wszystkich kapel szaleli na równi. Najpopularniejszym zabiegiem choreograficznym było zamienianie się stronami przez gitarzystów, najlepiej jednak pamiętam pokazującego w kółko język "pięciostrunowego" basistę Adimiron. Mimo to wśród widzów zjawisko rozkręcania się dało się dostrzec - od zaledwie rządka ludzi pod barierką podczas pierwszego, półgodzinnego występu do skandowania "An-gels!" po trzecim, 40-minutowym, potem zaś zaczęło pod sceną mocno zalatywać gdzieś w połowie tego zestawu.
Adimiron jako jedyne z supportów zadbało o oprawę graficzną, rozstawiając po bokach sceny swoje plansze. Przygotowujące się do nagrania czwartego albumu Resistance przykuwało wzrok innym obrazkiem - wokalista wystąpił w koszulce Behemoth. Nie wiem, w jakim stopniu to koleżeństwo, a w jakim chęć wkupienia się w nasze łaski, ale gość na pewno nie zamierzał nas oszczędzać - zachęcał widzów do tworzenia circle pitu, a gdy krzyczeli, przykładając rękę do ucha sugerował, że wciąż jesteśmy zbyt cicho. Jak na ironię, my jego też słyszeliśmy kiepsko - jego gadki były zwykle zagłuszane przez gitarowy pisk.
Set Belgów, w tym "F.Y.A.", został przyjęty bardzo dobrze, ale nie aż tak, jak najwyraźniej dobrze znane publiczności utwory Suicidal Angels. Po intrze rozbrzmiały m.in. "Reborn In Violence", "Bleeding Holocaust", "Beggar Of Scorn", "Apokathilosis" i chyba "Final Dawn", a więc kompozycje w znacznym stopniu pochodzące z wydanego w zeszłym roku albumu "Dead Again". Wokalista po prawie każdym z tych kawałków powtarzał "Thank you". Ta kultura zaskakiwała mnie - przez nią kilkakrotnie myślałem, że zespół kończy już występ. Za którymś razem nie ograniczyło się to do robienia błędnego wrażenia i nadszedł czas rozmontowania zajmującego kawał sceny drugiego zestawu perkusyjnego. Supporty znakomicie spełniły swoja rolę, teraz trzeba było przygotować miejsce dla gwiazdy.
Amerykańskiemu Death Angel energii i umiejętności performerskich można tylko pozazdrościć. O ile supporty pod względem ruchu na scenie zaprezentowały się bardzo dobrze, o tyle headliner zdawał się być niczym nieograniczony. Pełna dowolność: latanie we wszystkie strony, jakby pozycje wyjściowe przestały istnieć, opieranie się o siebie plecami, podskoki, żółwiki z pierwszym rzędem i tylko można się zdziwić, że dopiero pod koniec występu jeden z gitarzystów zszedł ze swoim instrumentem do fosy. Trudno jest wyróżnić pod tym względem jednego muzyka. Tylko Will Carroll rzadko się wychylał zza swojego zestawu perkusyjnego, ale to akurat zrozumiałe. Co innego basista Damien Sisson, bardzo miło wspominający poprzednią wizytę Death Angel we Wrocławiu wokalista Mark Osegueda z dredami sięgającymi chyba do ud (żeby nie napisać, że do innej części ciała), uzbrojony w białą gitarę i białe kostki Ted Aguilar oraz Rob Cavestany (gitara i kostki - czarne), który, gdy podczas przedstawiania członków zespołu przyszła kolej na niego, symulował striptiz. Jak kiedyś, tak i teraz zostali świetnie przyjęci. Dwaj fani (sądząc po wyrazach twarzy, żwawości i "sfokusowaniu" wyłącznie na celu, a nie na przeszkodach - mocno już w swym boju zaprawieni) wdarli się nawet na scenę, ochrona jednak wbiegła tam za nimi i bez trudu naprawiła efekt swojej nieuwagi.
Zastanawiam się, ile było żartu w pewnym nieporozumieniu językowym. Gdy publiczność skandowała "Napierdalać!", zdziwiony Rob spytał: "Knock it off? Why?". Nie znam dobrego tłumaczenia na to słowo, wyrażającego wszystkie drzemiące pod powierzchnią polskiego odpowiednika pragnienia. Napierdalanie jednak oczywiście było - nie musieliśmy się upominać. Death Angel do debiutanckiego "The Ultra-Violence" sięgało równie chętnie jak do wydanego pół roku temu "Relentless Retribution". Przez godzinę i pięćdziesiąt minut rozbrzmiało: "I Chose The Sky", "Evil Priest", "Buried Alive", "Mistress Of Pain", "Claws In So Deep", "Seemingly Endless Time", "This Hate", "Relentless Revolution", "Truce", "Purgatory" Iron Maiden, "Veil Of Deception", "Opponents At Sides", "Bored", "Heaven And Hell" Black Sabbath, "Thrashers", "Kill As One", "Lord Of Hate", "River Of Rapture" - jedyna chwila wytchnienia, "The Ultra-Violence" i "Thrown To The Wolves". Możliwe, że usłyszeliśmy również "Voracious Souls" i "Final Death" - trochę się pogubiłem. Wiele utworów zostało zagranych bez przerw pomiędzy nimi. Zużywany podczas ich wykonywania sprzęt masowo leciał w publiczność. Znalazło się coś dla każdego: deszcz kostek, pałeczki, po występie wziąć można było również setlisty. Biorąc pod uwagę, że widzów mogło nie być nawet stu (ze dwa rzędy pod barierką, zaś dalej - dość luźno, rozproszenie), zapewne mało kto opuścił klub z pustymi rękami. Jakby co, w sklepiku można było kupić czapkę (zimową, nie z daszkiem) z logiem zespołu.
Thrash metal to muzyka, której z płyt już prawie zupełnie nie słucham. Jest w niej jednak jeszcze coś, co dostrzegam dopiero na scenie. Koncerty zwykle są żywiołowe, porywające. Tak też było w przypadku Death Angel i supportujących je kapel. Póki tak wyglądają i tak są odbierane ich występy - albo chociaż póki istnieją kapele pamiętające pierwszą połowę lat 80. - wierzę, że thrash metal przetrwa w niezłym stylu jeszcze co najmniej jedną dekadę.
Fotorelacja z koncertu we Warszawie